League of Legends r.

Barwy szczęścia – cz. 6

Czas na 6. część opowiadania Corgimancera - "Barwy szczęścia".

Zobacz poprzednie części:
Część 1
Część 2
Część 3
Część 4
Część 5

 

Wystrzeliłam z namiotu w jego stronę, pokonując dzielącą nas przestrzeń długimi susami.

Pierwszy krok.

W momencie, w którym zobaczyłam, co się dzieje, wiedziałam już, że zostawienie świadka wtedy w lesie było błędem. Nie sądziłam, że to miało jakiekolwiek znaczenie, teraz jednak zbierałam żniwo tej pomyłki.

Cały obóz stał się w przeciągu tych kilku chwil żałosną karykaturą tego, czym był dwie minuty wcześniej. Większość namiotów oklapła na masztach, skrzynie z zaopatrzeniem leżały powywracane, trudno było nie nadepnąć na jakiś fragment czujnika magicznego, które walały się wszędzie. Jak można było tak szybko narobić tak kolosalnych zniszczeń?

Większość ludzi dookoła stała jak zaczarowana. Dobre określenie, bowiem łuna, która biła od szalejącego w obozie Vastaja, pokazywała im zapewne ich najszczęśliwsze chwile, gdyż na twarzy każdego widniał tępy uśmiech. Niektórzy przysiedli, inni płakali. Żałosne.

Drugi krok.

Gdy patrzyłam na Vastaja w biegu, ja także widziałam sylwetki i przebłyski niegdyś drogich mi rzeczy, jednak moja wola byłą zbyt silna, aby dać się omamić takim tanim sztuczkom. Mrugnęłam, filtrując obraz ze wszystkich świetlistych anomalii, aby lepiej przyjrzeć się celowi.

Był o wiele wyższy od tych, których pocięłam w lesie, niemalże dorównywał mi wzrostem. Arogancja i ekstrawagancja biły od niego jeszcze mocniej niż magiczne światło. Przejawiały się nie tylko w aurze magicznej, ale również w ubiorze i kształcie ciała. Wyglądał, jakby stwórca wrzucił do jednego tygla stworzenia tuzin gatunków, a następnie złączył je w ciele człowieka. Królicze łapy, upierzenie na większości ciała, długi płaszcz z piór przypominających pawie, wielkie, kocie uszy… Gdyby ktoś mnie zapytał, dookoła czego orbitowała moda tych stworzeń, powiedziałabym, że dookoła totalnego bezguścia. Ciągle się śmiał się, drwiąco i dziecinnie. Był zwinny, nawet bardzo zwinny. Zamierzałam przetestować jego zdolności.

Trzeci krok.

Wybiłam się potężnie i skoczyłam, wykonując piruet w powietrzu, po czym wylądowałam nisko, chcąc go podciąć.

Ku memu zdziwieniu cios chybił, uniknięty w porę przez wzlatującego w powietrze, kręcącego się Vastaja. Jedno z jego długich piórek musnęło mnie po nosie, łaskocząc lekko. Zawył z radości i opadając miękko, zdzielił twarz któregoś z niezdarnych najemników.

To było coś więcej niż drwina. To było wyzwanie do tańca. Podniosłam się, a on spojrzał na mnie wyzywająco. Obdarzyłam go najpaskudniejszym uśmiechem, jaki miałam w swoim arsenale, po czym ruszyłam na starcie.

Przez kilka chwil bawił się świetnie, nurkując i uchylając się przed cięciami i dźgnięciami, jednak im dłużej bezustannie prowadziłam natarcie, tym trudniej było mu odskakiwać i przepływać obok ostrzy. W końcu, gdy po trzech szybkich wymachach w jednym skoku wylądowałam na ziemi, opierając się na jednym ostrzu, ciągle blisko przy ziemi, zatoczyłam okrąg drugą nogą, która dosięgnęła końca jego płaszcza. Ucięte pióra sypnęły się na wszystkie strony, a Vastaj zachwiał się. Wstałam. Po raz pierwszy pewność siebie znikła z jego twarzy, ale tylko na chwilę, gdyż zaraz znowu uśmiechnął się i strzepując pociętym płaszczem, wystrzelił w moją stronę falę piórek. Pamiętając, jak działały peleryny z ostrzami, natychmiast aktywowałam osłonę, w której pióra zatrzymały się. Jakie było moje zdziwienie, gdy zaczęły opadać miękko jak konfetti, nieszkodliwie lgnąc na ziemi. Zwykłe pióra. Kolejna prowokacja. Co za tupet.

Vastaj zaczął uciekać, co jakiś czas sypiąc piórami jak bombami dymnymi. Dwukrotnie dało mu to okazję do zdobycia chwili przewagi, gdy gwałtownie skręcał w bok albo do tyłu, myląc mnie na ułamek sekundy. W końcu przestał kluczyć między położonymi na ziemię namiotami i wypadł z obozu, nienaturalnie szybko prześlizgując się pośród traw.

Z początku byłam tuż za nim, lecz jego stopy poruszały się pewniej w ziemi niż moje ostrza, co zapewniło mu szybko rosnącą przewagę. Wiedząc, że już go nie dogonię, strzeliłam za nim linką z hakiem.

Wrzasnął, gdy metal zakotwiczył mu się w udzie, po czym się przewrócił. Nie tracąc czasu, odblokowałam hak i podskoczyłam do niego, nie chcąc marnować okazji, celując, by zabić. On przewrócił się na plecy i z wyrazem przerażenia i bólu na twarzy cisnął we mnie kolejnym, barwnym piórem, które ukłuło mnie w policzek.

*

Odsunął usta, a ja odepchnęłam go, chichocząc, po czym wytarłam wilgotny ślad po pocałunku. Również się zaśmiał i przetoczył na plecy, po czym odetchnął głęboko. Było ciepło, nad nami świeciły gwiazdy, a mewy zakłócały względną ciszę późnego wieczora. Szum fal zlewał się z wiatrem, przekradającym się pomiędzy wyłomami skalnymi. Gdzieś w oddali bił dzwon pokładowy. Pociągam łyk z prawie pustej butelki, tanie wino jest zbyt gorzkie i nie smakuje mi. Padam na plecy, na miękki koc, po środku morza traw. Wszystko jest… dobrze.

*

Straciłam równowagę w locie i upadłam niezgrabnie, chybiąc celu. Vastaj już pędził susami, byle dalej ode mnie, wolniej niż poprzednio, lecz wciąż szybciej ode mnie.

Podnosząc się z ziemi, otrzepałam się i dotknęłam gładkiego policzka z jedną, malutką ranką po ukłuciu. Stałam tam chwilę, nie mogąc uciec ze szponów chwili.

Przeszłość, teraźniejszość. Cel. “Tak, cel” – powtórzyłam, wyrywając się z zadumy. Zawróciłam do obozu. Po chwili podejrzenia zaczęły pojawiać się w mojej głowie, gdy przeanalizowałam sytuację, która właśnie zaszła. Po co ten śmiejący się błazen wyruszałby z tak dalekich lasów aż tutaj? Aby popsuć kilka namiotów, poniszczyć sprzęty? Mało prawdopodobne. Nie słuchając próśb, płaczy i mamrotań najemników i naukowców, weszłam energicznym krokiem do namiotu Krennicka.

Nie było ich.

Oczywiście, wspaniała zmyłka. Tył namiotu był rozpruty. Uruchomiłam termowizję, nie pokazała mi ona jednak niczego. Musieli już być daleko. Rozważałam chwilę zaistniałą sytuację. Mogłabym za nimi popędzić, lecz nie wiedziałam, ilu ich było, zresztą nie byli mi już do niczego potrzebni, ani Vaco, ani Krennick. Właśnie, czemu zabrali też jego? Czyżby żałosna tęsknota badacza egzotyki wzięła górę nad strachem przed gniewem pracodawczyni? Najwidoczniej.

W tamtej chwili to było nieistotne. Znałam już swój następny cel. Po wydaniu kilku rozkazów wyruszyłam w kierunku, który znałam z myśli Vastaja, ciekawa, co znajdę na końcu tej ścieżki.

*

Łąki szybko zamieniły się w gaiki, a następnie w wyższe, ciemniejsze bory. Szybko oznaczało jedynie perspektywę uciekinierów, ponieważ tak naprawdę uciekali od prawie dwóch godzin. Przez ten cały czas, od kiedy opuścili namiot, żadne z trójki nie powiedziało ani słowa. Dlaczego? Powody były różne.
Krennick truchtał na samym tyle, w jednej ręce trzymając notes, w drugiej zaś przybory do pisania i rysowania. Gdy tył namiotu został rozpruty, a jego oczom ukazała się oszałamiająco piękna istota, otoczona chmurą fioletowych piór, wszystkie wspomnienia o uroczej Jenn Ferros rozpłynęły się w nicość. Gdy pozwoliła słaniającemu się po zmaganiach psychicznych Vaco na niej podeprzeć i zwróciła się w stronę wyjścia, błagał ją, aby mógł pójść z nimi.

– Spieprzaj mi z drogi, rybeńko, nie mam czasu zajmować się tępymi adoratorami – warknęła… ale jak słodko. Mógłby przysiąc, że tak słodko nikt nigdy jeszcze nie kazał mu się odwalić.

Krennick jednak nalegał i gdy tamci wyleźli przez szparę w ścianie namiotu, piękna wybawicielka chciała już siłą usunąć irytującego ją człowieka z drogi, ale Vaco tylko machnął ręką, aby nic nie robiła. Spojrzała się na niego z wyrzutem.

– Jak chce z nami iść, to niech przynajmniej nie przeszkadza – rzuciła, po czym pomaszerowała żwawo, ciągle dając oparcie słaniającemu się Vaco, który z po kilku minutach doszedł do siebie, a po kilkunastu nawet był w stanie przyśpieszyć do powolnego biegu. Wolny jednak był pojęciem względnym, gdyż bieganie w dzikich terenach było specjalnością każdego Vastaja, toteż był on sporo przed zadyszanym Krennickiem, który jednak pełen dobrych chęci nie podnosił głowy często znad zwojów, dodatkowo miał płuca zniszczone Szarością.

Na samym przodzie długimi susami przemieszczała się ona, Xayah Fioletowy Kruk, Buntowniczka, Złowrogi Szelest. Figura znana z ratowania niezliczonych żyć z lochów, stosów i szafotów, czynnej walki z intruzami z zakonu cienia oraz inspirującego przywództwa w powstaniach Vastajów. Dawno temu za cel postawiła sobie wyzwolenie swojej rasy i gdy wpadła kilka dni wcześniej na przerażonego najemnika z plemienia Szkarłatnych Szponów, wysłuchała jego opowieści, naturalnie udała się na miejsce zdarzeń, aby oddać ciałom pobratymców należną cześć. Jakie było jej zdziwienie, gdy okazało się, że jednego z ciał brakuje, a zamiast niego na ziemi znajdował się ślad po ciągnięciu czegoś ciężkiego. Idąc tym śladem jakiś czas, a potem krążąc trochę na ślepo, a trochę za emanacją magiczną, trafiła na miejsce, w którym niewątpliwie był przetrzymywany Vastaj. Sprawna akcja dywersyjna wywabiła zagrożenie w postaci metalowej kobiety z obozu na tyle długo, że Xayah mogła bezpiecznie zabrać Vaco oraz, bardzo niechętnie, również Krennicka, jak najdalej od złowrogiej siły rezydującej w obozowisku.

Zatrzymali się na obszernej polanie przy malutkim wodospadzie, gdzie umówiła się z Rakanem. Nie było go jeszcze. Czy on choć raz mógłby postępować zgodnie z planem? Wedle niego powinien być tutaj przed nimi. Przysiadła nachmurzona na kamieniu, Vaco przemył twarz wodą ze strumienia. Na polanę po chwili wpadł zadyszany Krennick, brudny od ziemi na ubraniach i twarzy. Musiał się gdzieś po drodze przewrócić, nie patrząc pod nogi.

– Czy naprawdę nie mogę się go pozbyć? – syknęła zrozpaczona Xayah do Vaco, który usiadł obok niej.

– Nie – odpowiedział równie cicho. – Zamierzam ciągnąć go za nami. On będzie pisał o nas książkę, rozumiesz? Posiedzi trochę z nami, popisze, coś porysuje, zapyta się o coś raz czy dwa i zniknie z naszego życia.

– Twojego życia – zaznaczyła. – Ja tam nie zamierzam się szlajać po bezdrożach z taką kulą u nogi. A tak swoją droga, nie podziękujesz za sprawny ratunek?

– Co? A, tak… Dzięki. Robiło się nieprzyjemnie. Wyjaśnicie mi, skąd się wzięliście?

– Gdy on wróci – uśmiechnęła się delikatnie i zaczęła skrobać coś pazurem w ziemi.

Krennick, nauczony poprzednią rozmową, przysiadł cicho kilka metrów od nich, otworzył zeszyt i zaczął ich rysować. Cóż, “ich” skupiało się do zarysu sylwetki Vaco i o wiele dokładniejszego rysunku Xayah. Gdy ta spostrzegła, co powstaje na białej kartce, uniosła brwi w zdziwieniu, potem je opuściła w niedowierzaniu, wychylając się, aby lepiej zobaczyć, co robi człowiek.

– Ooooo nie, złotko – zaprotestowała stanowczo, wstając i podchodząc do Krennicka, grożąc mu palcem, ten z kolei zatrzasnął zazdrośnie notes i przycisnął go do piersi, jak skarb. – Mój wizerunek nie będzie towarzyszem samotnych nocy żadnego człowieka, nie życzę sobie, aby…

– Daj mu święty spokój, Kruku – przerwał jej zmęczonym tonem Vaco. – On napisze o naszym życiu książkę. Fajnie byłoby, gdyby miała obrazki, nie?

– Napisze książkę i co, nazwie ją „Jak skutecznie polować na dzikich Vastajów” albo „Tysiąc jeden sposobów na schwytanie żywcem magicznych istot”? – wyrzuciła poirytowanym tonem.

– To nie będzie książka dla kmiotków, prawda, kolego?

Krennick gorliwie pokiwał głową.

– Napisze coś, co będzie sympatycznie o nas traktować, a czytać to będą tylko wysoko urodzone osoby w Valoranie, tworząc sobie o nas pozytywny obraz. Jak dla mnie to dobry układ.

– Hmpf – żachnęła się. – Dobrze, ale to ty będziesz za niego odpowiedzialny. Jak mówiłam, niańczenie świrusów, którzy nie potrafią pięciu minut usiedzieć na tyłku bez ingerowania w moją prywatność, nie należy do moich ulubionych zadań.

Vaco pokiwał głową, przyjmując brzemię, po czym odwrócił się do Krennicka, wciąż tulącego zeszyt do piersi jak własne dziecko.

– Słyszałeś, badaczu? Xayah Fioletowy Kruk dała ci pozwolenie na robienie kroniki. Tylko ma mówić o nas dobrze, bo inaczej umowa skończona, jasne? No, to dobrze – powiedział, widząc energiczne kiwanie głowy badacza. – Wiesz w ogóle, kto to jest, Krennick? Nie? No to czekaj, zaraz ci podyktuję wpis do tej twojej encyklopedii.

Gdy Vaco dyktował różne dokonania Xayah, ta chodziła w kółko, drapiąc gniewnie pazurami ziemię. Gdzie on się podział. Jeśli mu się coś stało? Zagrożenie było wielkie. Pomyślała o rozrąbanych zwłokach, które pochowali naprędce na polance. Powinien już tutaj dawno być…

– Czy coś mnie ominęło? – wrzasnął nagle, spadając z jednego z okolicznych drzew, wykonując efektowny przewrót i lądując na jednym kolanie przed Xayah. Zamurowało ją, nabrała gwałtownie powietrza, po czym wznosząc oczy ku niebu zawyła z bezsilnej wściekłości i biorąc potężny zamach, z całej siły trzasnęła Rakana w twarz. Nim jednak ten wylądował na ziemi, ona rzuciła się na niego, wpijając się w jego usta. W tym pocałunku stoczyli się do strumienia, w którym zanurzyli się z głośnym chlupotem.

Vaco i Krennick spojrzeli po sobie.

– To jest normalne? – zapytał badacz.

– Ja tam nie wiem, znam ich tylko z opowieści, które mówią o ich dokonaniach. – Podrapał się po szyi Vaco. – Gdzie skończyliśmy? Ach tak, i wtedy, gdy weszła do tego pomieszczenia, mówią, że mistrz cieni wstał i zagrzmiał swoim głosem…

*

– Musisz być niezwykle odważna albo niezwykle głupia, skoro znalazłaś się tutaj – dopłynął mnie drwiący głos w chrapliwym północnym dialekcie valorańskiego wspólnego z ciemności. – Dolina Kinkou nie jest miejscem dla zbłąkanych podróżników, a już szczególnie o tej porze dnia.

Światła księżyca nie było tej pochmurnej nocy, lecz to mi nie przeszkadzało. Szybko rozejrzałam się po okolicy. Ten, który mówił, stał jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, w swoim mniemaniu bezpiecznie skryty za ścianą ciemnych liści. Otaczało mnie co najmniej piętnastu wyposażonych w cały arsenał najróżniejszych broni zarówno białych, jak i do walki dystansowej. Pewnie wiedzieli, że się zbliżam, od dłuższego czasu, mogli nawet dobrać język, którym trzeba było do mnie mówić. Szanowałam to, choć jednak idąc w parze z groźbą natychmiastowej śmierci i założeniem głupoty, nieco urągało to  zasadom przyjmowania gości.

– Nie będę brała udziału w tej bezsensownej grze – rzuciłam oschle, pozwalając, aby kryształy zalśniły w ciemności, rozjaśniając moją sylwetkę, a najbardziej oczy. – Liczę, że to wy, wy wszyscy, jak tutaj stoicie, wysłuchacie wiadomości, którą ze sobą niosę. Wiadomości dla waszego mistrza.

Moje słowa odniosły efekt, na jaki liczyłam, choć nie załatwiły sprawy od razu. Sylwetki poruszyły się niespokojnie, popatrzyły po sobie zdumione. Na chwilę mówiący stracił mowę, lecz szybko powrócił do swojego drwiącego tonu.

– Nie sądzisz chyba, że takie sztuczki pozwolą ci bezkarnie stąpać po naszej ziemi? Kim ty jesteś, aby rościć sobie prawo do rozmowy z mistrzem?

– A kim ty jesteś, aby próbować mnie powstrzymać? – odparłam, wyostrzając sobie jego postać. Dał rozkaz pozostałym ręką. Nie zamierzałam czekać, aż reszta się do niego zastosuje. Wystrzeliłam oba haki, które wycelowałam tak, aby jak najboleśniej wbiły się w jego pierś. Cel pozbawiony pancerza zaczepiłby się o żebra, a to było dosyć niemiłe przeżycie. Mój arogancki rozmówca miał jednak jakąś formę pancerza, niemniej jednak tak niespodziewany atak wziął go kompletnie z zaskoczenia i cisnął go twarzą na ziemię, gdy wyskoczyłam, przyciągając się do niego i zwijając linki. Lądując, poderwałam jego głowę i przytknęłam mu krawędź ostrza do szyi.

– Zmiana zdania? – syknęłam mu do ucha.

Zmotywowany zimnem metalu na swojej grdyce, krzyknął coś, a spięty tłum odstąpił.

– Wspaniale. Prowadź do swojego mistrza.

* * *

Autor: Corgimancer

Część 7