League of Legends r.

Barwy szczęścia – cz. 5

Czas na 5. część opowiadania Corgimancera - "Barwy szczęścia".

Zobacz poprzednie części:
Część 1
Część 2
Część 3
Część 4

Rozmowa z Vastajem była pasjonującym zajęciem. Muszę przyznać, że to była świetna okazja, abym dowiedział się wszystkiego, czego nie opisały podręczniki uniwersyteckie, do których nie miałem zbyt wiele szacunku. Istniały dwa tomy traktujące o Vastajach – pamiętnik Eduarda Santangelo, który zawierał dużo nieścisłości i nieuzasadnionych domysłów, oraz „Co kryje się w puszczach Ionii” pióra Amandy Doughlas, nieco bardziej naukowe dzieło, jednak bezwartościowe, gdyż całe „badania” Amandy, swoją drogą mojej byłej wykładowczyni na uniwersytecie w Piltover, opierały się na legendach, plotkach, przesądach i wierzeniach ludzi, którzy albo tylko o Vastajach słyszeli, albo widzieli jednego raz czy dwa z odległości kilkuset metrów. Informacje były więc dosyć wątpliwe.

Pomimo że dostałem mnóstwo czasu na rozmowę i mogłem tak naprawdę wypytywać go o dowolne szczegóły, stąpałem po cienkim lodzie. Pani Ferros kazała mi uzyskać informacje dotyczące magicznych mocy w lasach Vastajów, niewątpliwie szukając nowego źródła kryształów. Sama jednak nie znała ioniańskiego dialektu, miałem więc częściową swobodę w rozmowie, mogłem zadawać dowolne pytania, natomiast biedny Vastaj myślał, że to wszystko część żądań pani Ferros, odpowiadał więc na wszystkie, powodowany aurą strachu, jaką roztaczała. To było lepsze niż uciekanie się do barbarzyństwa w postaci tortur. Już w pierwszej godzinie dowiedziałem się, że Vastajowie potrzebują magii do życia równie mocno jak powietrza czy wody. Czy już wtedy zaszczepiło to we mnie ziarno zwątpienia dla celu mojej pani? Być może. Dowiedziałem się również, czemu obecność pani Ferros, cicho sączącej herbatę w rogu namiotu, była tak nakłaniająca do zeznań. Według niego roztaczała dookoła siebie strefę nulyfikującą działanie dzikiej magii, co przyprawiało go o lekkie mdłości i zawroty głowy. Teraz przynajmniej mam już jakieś naukowe wyjaśnienie, które tłumaczy, dlaczego w jej obecności czasem pękają cienkie szkła, a pod ludźmi gną się nogi wbrew ich woli.

Ręka biegła od jednej linijki do drugiej, po kilku godzinach miałem już sporządzone notatki na temat rytuałów, życia codziennego, pożywienia, zwyczajów, nastawienia wobec innych plemion i ludzi i wiele innych ciekawych szczegółów. Martwiło mnie tylko jedno – wszystko to mogłem poddać wątpliwości, gdyż nie miałem żadnego zaświadczenia, że słyszę prawdę, prawdę i tylko prawdę. Odpowiedzi poza tym były szczątkowe i odkrywały zaledwie rąbek tajemnicy. Nie sądzę też, aby uwierzył mi całkowicie, gdy zaznaczyłem, że jestem tylko naukowcem i zwykle nie współpracuję z takimi jednostkami, ale cóż, niektórym się po prostu nie odmawia.

Gdy nadgarstek odmówił mi w końcu posłuszeństwa, skończyły mi się na tamtą chwilę pytania, a znudzony Vaco odrzucił na stos pestek ostatnią pozostałość po śliwce, zapadła cisza.

– To wszystko, panie Krennick? – zapytała chłodno pani Ferros. – Czy zebrał pan już wszystkie niezbędne informacje?

Przełknąłem ślinę. Jeśli ona się domyśla, że marnował teraz jej czas… Nie, jak mogłaby…

– Nie, pani –zdecydowałem się. – Trudno przebić się przez półprawdy i niedokładne opisy tego osobnika, ale myślę, że do wieczora byłbym w stanie wydobyć z niego, co tylko…

– Powiedz jej, że jeśli zamierza zakłócać nasze życie i naszą wolność, to nie będzie pierwszą, która rzuci się z motyką na słońce – przerwał mi nagle Vaco. Widocznie podczas całego wywiadu domyślił się, o co toczy się gra. Widocznie problem w postaci głodnych mocy Vastajów jednostek nie był dla nich nowością. Prawdę mówiąc, chciałem dowiedzieć się nieco więcej, więc zamiast go zlekceważyć, powtórzyłem jego zdanie, byłem ciekaw rozwoju sytuacji, a ta ciekawość przezwyciężyła strach.

Natychmiast obaj pożałowaliśmy tej decyzji. Na twarz pani Ferros wpełzł grymas rodem z koszmaru. Skurczyliśmy się w sobie, a ona spotęgowała to wrażenie, wstając. Podeszła powoli do Vaco, przyklękając i przysuwając twarz do jego twarzy. Odsunął się nieznacznie.

– Powtórz mu to, sympatyku orientu, że jeśli ja coś sobie postanowię, to dopnę swego – syknęła, a ja zacząłem przekładać jej zdania. – Powiedz, że jeśli ja chcę brać, to biorę, a powoływanie się na jakichś nieznaczących nieudaczników, którzy byli przede mną, oraz groźba są kiepskimi sposobami na odwiedzenie mnie od celu. Dostaję to, czego chcę. Za. Każdym. Razem – zakończyła, z każdym słowem przybliżając się nieco do Vastaja, który z kolei odsuwał się coraz dalej. Po jego wyrazie twarzy sądziłem, że zaraz zwymiotuje.

Pani Ferros podniosła się i wychodząc, rzuciła mi jeszcze przez ramię:

– Nie będę wdawać się w bezsensowne utarczki słowne. Chcę dokładny raport u siebie tego wieczora, panie Krennick. Może pan jeszcze powiedzieć pańskiemu gościowi, żeby czuł się jak w domu, ale proszę go uprzedzić, że ucieczka, gdyby o takowej pomyślał, na nic się nie zda. – Po czym zniknęła za połami namiotu.

Vastaj zwymiotował.

*

Odkaszlnąłem, po czym sięgnąłem po dzbanek. Nalałem wody do szklanki na stole i przeczyściłem sobie gardło. Smakowała żelaziście, niedobrze. Wyplułem ją natychmiast i opadłem ciężko na zydel.

– Ciężko jej odmówić, co? – zagadnął Krennick, rozsiadając się przy swoim stoliku i zaczynając znowu coś pisać.

– Kim ona właściwie jest?

– Och, pani Ferros jest głową jednego z największych rodów w Piltover, mieście na północy Valoranu. Bardzo wpływowa kobieta… i bardzo niebezpieczna, jak słyszałem, tak. – Pokręcił się na krześle.

– Widziałem, jak używa tych ostrzy. Paskudna sprawa – westchnąłem. – Co teraz?

– Teraz… – Podniósł wzrok znad kartki. – Teraz spiszę jej streszczenie naszej rozmowy, dotyczące fragmentów, które ją interesują, a następnie poślę go jej i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Co do ciebie, to na razie nie będzie cię chyba potrzebować, odradzała jednak oddalenie się z obozu.

– Rozumiem. – Pokiwałem głową i podrapałem się za uchem. – Więc… będę tutaj siedział jako więzień?

– Więźniowie nie dostają tak dobrze jeść, no i poza tym liczę, że jeszcze pomówimy. – Odłożył instrument, nie mogąc pisać i mówić na raz, po czym zaczął kręcić młynki kciukami.

– Porozmawiać? Nie oszukujmy się, zauważyłem to podczas tej krótkiej rozmowy. – Spojrzałem na niego przenikliwie. – Ona nie kazała ci dowiadywać się większości z tych rzeczy. Jej chodzi tylko o coś, co chce uzyskać z moich ziem.

Zarumienił się.

– No, nie ukrywam… jestem pasjonatem. Gdy byłem mały, zawsze interesowały mnie historie o dalekich ziemiach i tajemniczych krainach do zbadania. Gdy poszedłem się uczyć, położyłem spory nacisk na orient, nauczyłem się języka i liczyłem na to, że będę mógł się tutaj kiedyś zabrać z jakąś bogatą ekspedycją, no i oto jestem, badając magiczne istoty z drugiego końca świata.

– Orji’eant? Co to znaczy?

– Ach, tak, to takie słowo, którego używamy, opisując daleki wschód.

– Aha, rozumiem. Czyli… zabrałeś się z tą kobietą jako badacz i tłumacz?

– No, w sumie nie tyle zabrałem się, co… zostałem przekonany siłą perswazji, że tak powiem. Jak mówiłem, trudno jest jej odmówić. – Założył nogę na nogę. – Tak bardzo chciałbym się dowiedzieć wszystkiego o waszej rasie… W Valoranie również są Vastajowie, ale ich plemiona albo są zbyt dzikie, albo zbyt niedostępne, aby badać ich zwyczaje. Tutaj natomiast kontakt można łatwo nawiązać…

– Łatwo? – przerwałem mu. – Czy wiesz, że… żeby przywieźć mnie tutaj dla ciebie, ta maszyna musiała zabić pięciu moich przyjaciół? Pamiętaj, że nie jestem tutaj, aby ci umilać czas opowiastkami przy ognisku.

– Och. Dobrze. Przepraszam, tak… – wymamrotał i wrócił do pisania.

Nastała niezręczna cisza, podczas której siedziałem naburmuszony, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Nie byłem pewien, co o nim sądzić. Jak na człowieka, wykazywał zadziwiający szacunek do obcych kultur. Na podstawie pytań, jakie mi zadawał, mogłem wywnioskować, z kim miałem do czynienia. Ktoś, kto jest w stanie z uwagą słuchać i notować dane na temat metamorfozy magicznej Vajstajów, która wręcz jest bardziej kwestią mody i stylu niż znajomości arkanów magii, faktycznie zasługiwał na moje względy. Czułem jego zapał, były nim przesiąknięte wszystkie przedmioty w tym namiocie, każdy zapisany przez niego zwój był potężnie zakurzony drobinkami energii magicznej, niezwykle ciepłej w swej tonacji kolorystycznej. Wyjątkiem był jedynie czajnik, smutny i zimny. Nie chciałem na niego patrzeć, została na nim część jej mocy.

– Co… co ona ze sobą zrobiła? – zapytałem Krennicka, łamiąc milczenie.

– Co? Ach, to… – Przerwał pisanie. – To taki… można powiedzieć zwyczaj w mieście, z którego pochodzę. Widzisz – wstał, przyjmując postawę wykładowcy – na początku zeszłego stulecia w okolicach Piltover znaleziono pozostałości po jakiejś starożytnej rasie, głęboko pod ziemią. Pośród tych ruin znajdowały się niezwykłe klejnoty, które były żywymi przewodnikami siły magicznej. Klejnoty zabrano do miasta, gdzie od razu rzuciła się na nie rzesza głodnych potęgi bogaczy, zazdrosnych o moce magiczne, które przypadały tylko nielicznym z urodzeniem, tak. Wiele rodów w Piltover zajęło się badaniami nad tymi kryształami i wkrótce przyniosły one efekt w postaci hextechu, czyli zgrabnego połączenia mocy magicznej zawartej w kryształach z elementami mechanicznymi. Ród Ferros jest jednym z największych potentatów kryształów i służąc rodowi jako wywiadowca oraz, hem, że tak powiem, agresywny dyplomata, pani Ferros jako pierwsza poddała się licznym usprawnieniom hextechowym. W połączeniu z jej doświadczeniem stworzyło to tą przerażającą mieszankę, którą jest dzisiaj. Zastąpiła większość swego ciała mechanizmami, tak, nogi, liczne organy, nawet serce… Mówi się, że jest już bardziej maszyną niż kobietą, że wyzbyła się wszelkich uczuć. Nie jest to chyba prawda, ale na wszystkich bogów, potrafi sprawiać takie wrażenie.

– Skąd ty to właściwie wszystko wiesz? – zapytałem, z niedowierzaniem słuchając tej długiej historii. – Nie wygląda mi na taką, która rozpowiada o tym na prawo i lewo.

– Och, to… wiem to od… obecnej oficjalnej głowy rodu Ferros. Jest jej wnuczką i pełni funkcję reprezentatywną. Powiedzmy, że się… znamy, tak, to chyba najlepsze określenie. Kiedyś mi o tym powiedziała.

“Wnuczką” – pomyślałem. Czyli wraz ze wszystkimi dobrodziejstwami sił magicznych przyjęła również długowieczność. Nie mieściło mi się to w głowie. Jak można było tak dziką i nieokiełznaną siłę natury jak magia zamknąć w jakimś pojemniku? To dlatego budziła wstręt, zniewolona magia była zupełnie inną siłą, pozbawioną pierwiastka wolności, który my, Vastajowie, tak kochamy.

– Więc… przybyła tutaj… – zacząłem.

– …bo wywiadowcy przynieśli jej wieści, że podobna magia znajduje się gdzieś tutaj, tak. To właśnie było moje zadanie, dowiedzieć się, gdzie przechowujecie energię magiczną. Przyznam jednak, że po tej rozmowie niezbyt chętnie przekażę tę informację pani Ferros. Z tego, czego dowiedziałem się o waszej rasie, wynika, że to coś znacznie więcej niż tylko bezimienne siły. Rozumiem wartość, jaką jest dla was magia, ale byłbym jednak wdzięczny, gdybyś ujawnił mi tę tajemnicę. W przeciwnym wypadku najpierw ciebie, a potem mnie czeka seria, hm, nieprzyjemności, tak.

Uśmiechnąłem się.

– Nie musisz pisać żadnego raportu. Powiedz swojej pani, że magia Vastajów, w przeciwieństwie do tego, co nosi w swojej klatce piersiowej, w tym krysztale, jest wolna. Wolna i niespętana. Nie da się jej poskromić ani wydestylować. Traci tutaj tylko czas.

Była to tylko częściowo prawda. Wiedziałem tylko o jednej osobie, która potrafiła zniewolić naszą magię. Był to mistrz zakonu cienia, który już wielokrotnie zamykał nasze siły natury w kryształowych łukach jakąś nieznaną, mroczną techniką, a następnie pochłaniał te zasoby, zasilając nimi swe wiecznie spragnione potęgi, przesiąknięte mrokiem serce. Nie sądziłem jednak, że ta informacja powinna ujrzeć światło dzienne. Na szczęście, gdy Xayah Fioletowy Kruk rozbiła ostatni kryształowy łuk, mistrz cieni przestał się ukazywać w naszych lasach. Może zrezygnował… albo szykował kolejny łuk? Nie wiadomo, skąd brały się te magiczne nośniki, nikt wysłany na zwiad do starej szkoły Kinkou nie wrócił też, aby o tym opowiedzieć.

– To… może faktycznie coś zmienić. Tak, to w istocie zmienia wszystko – zapalił się Krennick. – Choć podejrzewam, że ona nie zrezygnuje tak łatwo. Sam słyszałeś, jak mówiła, że zawsze dostaje to, czego pożąda. Muszę cię uprzedzić, że z tego, co wiem, to jeszcze nigdy, wygłaszając podobne zapewnienia, nie skłamała.

Tak, byłem tego świadomy. Stara szkoła Kinkou leżała w odległości kilku dni drogi stąd. Gdyby ta kobieta dowiedziała się…

Wtedy to poczułem. Byt, mackę woli, zakamuflowaną, tak cichą i powściągliwą w swym istnieniu, że można było ją spokojnie pomylić z niebytem w wymiarze eterycznym. Gdy tylko ją zobaczyłem, wiedziałem, że było już za późno.

Odetchnąłem ciężko, ręce mi zadrżały. Krennick zapytał o coś, jednak nie słyszałem go. Musiała wysondować mnie dokładnie i powoli, gdy pilnowała naszej rozmowy. Siedziała tam przez kilka godzin, pijąc powoli herbatę i łamiąc moje bariery, jedną po drugiej, tak że nawet tego nie zauważyłem. Dopięła kontaktu, zbliżając się wtedy do mnie, jej aura zamaskowała skutecznie jej połączenie z moim strumykiem emocji…

Poczułem, że się zbliża, zanim jeszcze weszła do namiotu. Krennick poderwał się, jednak nie powiedział ani słowa, czując, że zachodzi coś ważnego.
“Wiedziałam, że Krennick zajmie się głupotami zamiast pracą, którą mu zleciłam” – zawibrowało mi w głowie. Połączenie psychiczne było czystszym sposobem komunikacji niż mowa, nie było krępowane różnicami językowymi. Przeszyła mnie wzrokiem. Próbowałem walczyć, napiąłem się cały, lecz jej żelazna wola nie chciała mnie puścić.

“Byłam świadoma, że w głębi jego romantycznej duszy Krennick nie popiera moich działań. Idealiści, czyta się ich jak otwarte księgi. Wiedziałam też, że gdy padnie w końcu pytanie, na które szukam odpowiedzi, będziesz już na tyle nieuważny, że szczerze pomyślisz o odpowiedzi. Na to, że mu jej udzielisz, nawet nie liczyłam, w imię zachowania dzikiej kultury nie powiedziałbyś mi o niczym”.

Starałem się zrzucić jej wpływ z mojego umysłu, nie byłem jednak w stanie. Znajdowałem się za daleko od jakiegokolwiek źródła magii. Byłem za słaby. Krennick chciał o coś zapytać, ale jeden ruch głowy kobiety w jego stronę wystarczył, aby pozostał cicho.

“Co teraz się stanie, Vaco, gdy nie jesteś mi już potrzebny?” – zapytała, chwytając mnie delikatnie za brodę i zmuszając, abym spojrzał jej w oczy. Zacisnąłem zęby do granic możliwości, poczułem krew w ustach. Moje oczy zaszkliły się od łez bezsilnej wściekłości.

I wtedy, wraz z promieniami zachodzącego słońca, przez przerwę między połami namiotu wpadło nowe światło, czystsze i jaśniejsze od pomarańczowej łuny tarczy słonecznej. Akompaniował mu głośny okrzyk zachwytu, a po chwili przez wejście wleciał jeden ze strzegących obrzeży obozu najemników, posiadający mechaniczny bicz, zamiast jednej ręki. Zaległ ciężko na ziemi. Na jego twarzy malował się wyraz rozmarzenia i szczęścia.

Kobieta natychmiast cofnęła wolę z mojej głowy, co sprawiło mi niewysłowioną ulgę. Krennick przyległ do masztu namiotu, nie wiedząc, co właśnie się stało. Gdy pani Ferros rozchyliła poły namiotu, wszyscy trzej ujrzeliśmy coś, czego się chyba najmniej spodziewaliśmy.

Pośrodku obozowiska błyszczał – nie, lśnił – jeden z moich pobratymców. Złota łuna biła od niego, hipnotyzując naukowców i niektórych najemników, którzy zapatrzeni w magię barw szczęścia stali bez ruchu, otępiali. Vastaj miotał się, wyrywając z ziemi linki mocujące namioty, przewracając skrzynie, niszcząc delikatne instrumenty, jednocześnie roztrącając długim płaszczem piór tych, którzy niezdarnie starali się go powstrzymać przed sianiem spustoszenia w obozie. Miotał się dziko, cały czas wyjąc z podniecenia, błyszcząc zębami jak perełkami.

Wydając odgłos, który mógł oznaczać tylko skrajne niezadowolenie, kobieta wypadła z namiotu.

* * *

Autor: Corgimancer

Część 6