League of Legends r.

Barwy szczęścia – cz. 1

Jeśli szukacie małej odskoczni w ten niedzielny wieczór, mamy dla Was coś specjalnego... Oto pierwsza część opowiadania od jednego z naszych czytelników: "Barwy szczęścia".

Czajnik zagwizdał, sygnalizując wrzenie wody na herbatę. Zgasiłam pod nim ogień i napełniłam płynem filiżankę z torebeczką suszonych liści, czekając na cud przeistoczenia się wody w życiodajny napar ziołowy z południowej części Ionii. Siedząc na wygodnym fotelu, założyłam jedną nogę na drugą i odwróciłam wzrok w stronę kominka. Wraz z cichnącym szumem i bulgotem wrzącej wody oraz manifestującym się zapachem herbaty w powierzu napłynęły wspomnienia. Znowu.

Tego nie znosiłam najbardziej w długich, nudnych nocach. Profesja wymagała ode mnie aktywności bez ustanku, po kilku latach pora dnia przestała mieć dla mnie znaczenie – wszystkie modyfikacje, jakim się poddałam, całkowicie wyeliminowały potrzebę snu. Czasem jednak w planie aktywności pojawiała luka, odrobina czasu, który mogłam poświęcić na zajmowanie się sprawami rodu, kontemplację oraz odganianie reminiscencji. To ostatnie należało do najtrudniejszych, szczególnie po wydarzeniach ostatniego tygodnia. Miałam wrażenie, że pewien okres w moim życiu się zakończył: wtedy, gdy w końcu odsunęłam brata od władzy i dokładnie zaleczyłam rany zadane mi w przeszłości. Ale czy aby na pewno?

W tamtym okresie byłam przekonana, że moja przeszłość jest już zamkniętą historią, że nie ma nade mną władzy i nie stanowi zagrożenia, jednak w takie noce jak ta – zimne, ciemne i ciche – brak zadania sprawiał, że popadałam w melancholię. Godziny ciągnęły się za sobą, świtu nie było widać. Tylko ja, ogień, duże ilości herbaty.

I on.

– Wiem, że tam jesteś, Rosiczko! – zawołał wtedy. Był jedyną osobą, która kiedykolwiek miała przywilej zwracania się do mnie nie po imieniu czy tytule. – Nie chowaj się, widzę cię na tym drzewie.

Zeskoczyłam wtedy, śmiejąc się jak idiotka, prosto w jego ramiona. Nie był przygotowany na tak nagły przypływ euforii z mojej strony, a nawet jeśli, nie sądziłam, że jego postura pozwoliłaby mu mnie pochwycić. Nawet jak na uczonego był dosyć mizerny, nie wybijał się wzrostem ani sylwetką, był raczej tym bezimiennym przechodniem, którego ludzie zwykli odpychać na bok, gdy idą gdzieś w pośpiechu. Co było w nim niesamowitego? Teraz trudno mi już powiedzieć, wspomnienia, które pamiętam tak dokładnie, są jednocześnie zamazanie i niewyraźne. Pamiętam doskonale, jak ugiął się pode mną, jak przetoczyliśmy się po pagórku i wylądowaliśmy w wysokiej trawie. Pamiętam, co sobie powiedzieliśmy.

Nie pamiętam dokładnie jego twarzy. Może to i lepiej.

– To… było nieco pochopne. Mogłem cię zupełnie upuścić i co wtedy? – zapytał, spychając mnie na bok. – Musiałabyś odłożyć fechtunek, wspinaczkę, akrobatykę, taniec oraz jeździectwo. Nic, tylko wiolonczela, smętne manuskrypty oraz rachunkowości przez kilka tygodni.

– Och, ale to pozwoliłoby nam spędzać razem więcej czasu, nie sądzisz? – odpowiedziałam, obdarzając go jednym z promienistych uśmiechów, w których używaniu byłam niegdyś nader biegła. Zarumienił się. Pamiętam, że nie było tego u niego widać tak bardzo, jak u ludzi z północy. Ciemna karnacja nie występowała często w tej części świata, w której dominowały skrajnie jasne lub skrajnie brudne odcienie skóry, zależnie od miasta, z którego się pochodziło.

– Daj spokój, wolę spędzać z tobą czas wolny tak, jak teraz – odparł, przewracając się na plecy i zataczając ręką łuk po niebie. – Na prowincjach można na chwilę zapomnieć o Szarości, o mieście, o problemach życia. Jest tutaj piękniej niż w tej zadymionej dziurze.

– Och, przestań narzekać, miasta są cudowne. – Również przewróciłam się na plecy, opierając głowę na jego ramieniu. – Myślę, że twoim problemem jest to, że nie wychowałeś się w tak wspaniałym miejscu, jak Piltover. Gdybyś spędził tutaj rok jako dziecko, wszelkie bzdury o gorszości miast wyleciałby ci z głowy. Masz jednak rację, jest tutaj prześlicznie.

– Kiedyś zabiorę cię na południe i zobaczymy, kto zmieni zdanie – żachnął się.

– Wiem, jak wygląda południe, czytałam przecież tyle opisów, słuchałam też twoich historii.

– Usłyszeć to jedno, zobaczyć – coś zupełnie innego. Nigdy nie dowiesz się, jak wygląda targ w Kaipurze, dopóki sama nie utoniesz w kolorach tamtejszego świata… – zawahał się. – Moglibyśmy tam pojechać na dwa tygodnie, niedługo zbliża się święto słońca, jedyna okazja w roku. Moglibyśmy skorzystać z ekspedycji, jaką wysyła twój ojciec po nowe kryształy, kierunek w końcu podobny…

Spojrzałam na niego z uśmiechem politowania.

– Stracić dwa tygodnie na „czcze bzdety”? Już słyszę, jak to mówi: „młoda dama w twoim wieku i o twojej randze nie ma czasu włóczyć się po bezdrożach z jakimś przeciętnym patafianem” albo „nie zapominaj, że ciągle nie skończyliście pracy nad tłumaczeniami obelisków, na demony, nie mamy czasu na takie brednie”. Już to, że dziś udało nam się tutaj wyjechać, graniczy z cudem. Jak ci w zasadzie zdołałeś to załatwić?

– To proste – uśmiechnął się. – Ostatnie wyniki były zadowalające i dostaliśmy dzień wolny.

Czemu ojciec przymykał na nas wtedy oko? Nie mógł nie zauważyć tego, co nas łączyło. Spędzaliśmy za dużo czasu razem. Może sądził, że to nic poważnego, a może po prostu sądził, że jak dobra dziedziczka wybiorę obowiązek ponad siebie. O ironio, drwiąca ze szczęśliwych zakończeń dziwko, pewnie teraz pękasz ze śmiechu.

– Z okazji zbliżającego się Dnia Postępu i tak niczego teraz nie zrobilibyśmy w mieście. Nie znoszę tej części roku. – Spochmurniał nagle. – Wrzeszczący fanatycy na ulicach, ludzie, którzy dokonują rytualnych samookaleczeń, Szarość przybierająca na sile… To nie moje klimaty – umilkł. – Myślałem… że gdy to wszystko się skończy… – zaczął się jąkać.

Usiadłam obok i odrzuciłam moje jasne włosy za ramię, przyglądając mu się bacznie.

– Też będziesz to robić, prawda? Prędzej czy później też będziesz się… usprawniać… o nie, nie lubię tego słowa… – zdenerwowany mówił z coraz mniejszym sensem.

– Nie przejmuj się teraz tym – przerwałam jego bełkot, kładąc mu palec na ustach. Zesztywniał nagle, po czym rozluźnił się całkowicie. Byłam zadowolona, że tak łatwo było go uspokoić. Czy już wtedy wiedział, że jego badania zakończą się całkowitą zmianą tego, kim byłam? Nie sądzę. Lecz ja wiedziałam. Spodziewałam się już wtedy, że niedługo przyjdzie mi dokonać wyboru, który zmieni to wszystko w coś zupełnie innego. Wtedy jednak wolałam ulec własnemu czarowi, jaki rzucałam na niego oczami i ustami. Nie rozmawialiśmy na ten temat, zgrabnie zmieniałam kierunek rozmowy, gdy tylko mogłam. Czy robiłam to dla niego… czy może dla siebie? Teraz to już nieważne.

Gdy wróciliśmy na dwór, zasiedliśmy z herbatą przed kominkiem. Tym samym, co zwykle – śmiejąc się, czytając i marząc. Tym samym kominkiem, który teraz był mi jedynym towarzyszem.

Pociągnęłam łyk napoju.

Duża jak na filiżankę, ta jedna została wykonana specjalnie na moje życzenie, dawno temu, zanim on się pojawił. Gdy wieczorna herbata stała się naszym codziennym rytuałem, zamówiłam następną, dla niego. Obie przyozdabiały kwiaty, barwne pnącza oraz ptaki. Małe arcydzieła miały zostać ze mną aż do dziś. Przez jakiś czas po naszym rozstaniu w takich okolicznościach zalewałam też drugą filiżankę, jednak szybko przestałam. Był to kiepski zamiennik dla tego, kogo miała reprezentować. Z mojej ulubionej czynności wpatrywanie się w węgielki i parę unoszącą się nad wrzątkiem stało się cieniem tego, czym niegdyś było. Martwy, nieistniejący śmiech krążył po tych ścianach, szukając na próżno drogi przez moje uszy do serca. Serca, które nie było już tym, co kiedyś.

Usunęłam torebkę na talerzyk. Nie przypominam sobie już, kiedy ostatnim razem czułam coś więcej niż malutkie ukłucia bólu wywołane przeszłością. Przeszłość minęła, on odszedł, ja zmądrzałam. Czy mądrość była jednak warta tej ceny? Dawno wyzbyłam się słabości takich jak miłość, empatia czy samolubność. Jak mogłam być kiedyś tak zaślepiona? Co mną powodowało, że do teraz muszę się nad tym zastanawiać, choć byłam już przekonana, że to koniec, że z tym rysunkiem spłonęły dowody moich dawnych grzechów?

„Posłuchaj samej siebie” – skarcił mnie mój wewnętrzny głos. „Grzechów? O czym ty mówisz? Tak niski koncept winy nie powinien zaprzątać ci głowy. Bijesz pokłony bożkowi przeszłości, zagubiona w mistycznym świecie, gdzie wszystko jest czarne i białe. Wiesz, jaki kolor ma świat”.

– Świat… ma wyborny odcień szarości… – odpowiedziałam sobie na głos. „Czy to przez brak barw szczęścia, jakich potrzebujesz?” – zapytał inny głos.

Zignorowałam go.

Postanowiłam tego nie roztrząsać. Przynajmniej nie w tej chwili. Po raz kolejny. Który? Nie jestem w stanie powiedzieć.

Upiłam jeszcze jeden łyk i odstawiłam filiżankę na spodek. Na takich rozmyślaniach upłynęło mi kilka minut. Chcąc odciąć się od tych bezcelowych samoumartwiań, przez które przechodziłam już tyle razy, sięgnęłam po stosik listów do przeczytania. Powinna je przeczytać Jenn, moja wnuczka, którą przygotowywałam do rządzenia rodem, ale skoro miałam czas… Czemu nie.

Propozycje handlowe, kondolencje z powodu śmierci brata, więcej kondolencji, zaproszenia na kolejne rauty i bale… Końca nie było widać. Jedna koperta była jednak inna… Sięgnęłam po nią i złamawszy pieczęć, przeleciałam tekst oczami. Nagle wstąpiło we mnie ożywienie.

To był raport grupy wywiadowczej z Ionii, wysłanej tam tropem obecności magicznej podobnej do tej, która jest właściwa hekskryształom. Sama zleciłam tę ekspedycję jakiś czas wcześniej, bazując na materiałach zebranych przez wywiad oraz starych manuskryptach. Jak się okazało, pomiary potwierdziły moje oczekiwania – północne wybrzeże aż kipiało od esencji eterycznej o odpowiedniej kryształom częstotliwości fluktuacji magicznych. To był czas na eksploatację.

Ionia… Miałam tam z nim pojechać, gdybyśmy to rzucili, gdy jeszcze nie było za późno… Ale już było za późno. Liczyły się teraz tylko kryształy, niezbędne do dalszego pomyślnego rozwoju rodu i techniki.
Coś mnie tknęło. Po krótkiej analizie wiedziałam już, co to było. Otworzyłam okno. Dwór był na tyle wysoko, że nie tonął w Szarości jak dolne miasto czy Zaun, lecz można było ją stąd dostrzec – gęstą mgłę leniwie unoszącą się na dachami. Po raz pierwszy odczułam wtedy, że mi ona ciąży.

„Zadymiona dziura”…?

To był najwyższy czas na zmianę. W normalnych warunkach miasto nie przetrwałoby dnia z moim bratem zostawionym bez kontroli, jednak gdy to ja miałam całą władzę w swoim ręku, mogłam sobie pozwolić na ulegnięcie tej jednej małej słabości, pierwszy raz od dziesięcioleci.

Wtedy, stojąc w tym oknie, postanowiłam udać się do Ionii.

* * *

Autor: Corgimancer

Część 2: klik!