League of Legends r.

Barwy szczęścia – cz. 4

Czas na 4. część opowiadania Corgimancera - "Barwy szczęścia".

Zobacz poprzednie części:
Część 1
Część 2
Część 3

– Biegnij, do cholery! – wrzasnąłem za Tjallem, który stał tępo nad umierającym Jalbem. Nie mógł mu już pomóc, z kikuta nogi Jalba obficie ciekła krew, dodatkowo był pogruchotany upadkiem z wysokości.

Nie powinniśmy brać do takiej akcji żółtodzioba. Dopiero co ukończył swój trening, do tej pory krew widział jedynie w klatkach treningowych i z pewnością nie w takiej ilości. Nasze plemię uczyło każdego, że zwycięstwo w pojedynku osiągnąć można w dowolny sposób, nie przejmowaliśmy się durnymi regułami honorowych pojedynków, gdyż nasze przeznaczenie było inne. Tak tedy młokosów, którzy zaczynali szkolenia, wprawiano w użyciu wielu narzędzi, improwizacji. Stary Hass, który nauczał jeszcze mnie przed laty, mawiał, że tylko martwi mogą nie myśleć. Dopóki żyjesz, możesz działać. Kto nie działa, ten nie żyje, proste. Zasada ta faktycznie znajdowała zastosowanie w terenie, szczególnie, jeśli miało się pod dostatkiem dobroczynne źródła magii lasu, które każdy Vastaj mógł wykorzystać. Ta sytuacja była jednak inna. Zapewne po raz pierwszy w swym krótkim życiu Tjall nie wiedział, co ma zrobić. Wszystkie lekcje zdawały się na nic, gdy patrzył, jak życie wycieka z towarzysza.

Młody zabrał się z nami, grupą starych wyjadaczy, na swoją pierwszą misję. Powinniśmy zabrać trzykrotnie więcej wojowników i zostawić takich smarkaczy. Gdy Matrona skontaktowała się z nami, powierzając nam zadanie, mówiła o wielkim zagrożeniu dla lasu. Wielkie mi co, że do tej pory nie było czegoś takiego na naszej ziemi? Głupstwo! Że tutaj trzeba ostrożności i precyzji? “Nonsens” – pomyślałem tak samo, jak wszyscy pozostali członkowie Rady, która zarządzała naszym plemieniem. Matrona, choć niewątpliwie mądra i rozsądna, znana była z tego, że każdego człowieka, jaki zapuszczał się niemądrze na nasze tereny, traktowała jak bezpośrednie zagrożenie dla naszej egzystencji. Często wiadomości od niej przybywały do naszej siedziby, zwiastując swą treścią co najmniej kataklizm na skalę totalną, a kończyło się tym, że jakiś farmer uciekał z rodziną byle dalej od swej wioski przed bandytami lub wierzycielami. W takich wypadkach uzbrojona kompania, wysłana na spotkanie „wielkiemu zagrożeniu”, często po prostu odprawiała je z kwitkiem w drugą stronę pod groźbą różnych nieprzyjemności na naszych ziemiach. Sądziliśmy, że tym razem będzie inaczej, lecz wciąż lekceważyliśmy naszego przeciwnika. Biorąc pod uwagę wyolbrzymienia Matrony, spodziewaliśmy się jakichś adeptów szkoły cienia, którzy ostatnio coraz częściej zapuszczali się na nasze tereny. Nawet gdyby zjawił się tutaj ich legendarny mistrz, bylibyśmy w stanie wygnać go, może nawet pojmać. Dalibyśmy mu radę w szóstkę, natomiast młody był na dokładkę. “Czemu nie” – powiedziałem, gdy się zgłosił, niech się uczy. Kiedyś trzeba zacząć.

Tym razem… to jednak było coś innego. Obcego. Nigdy w życiu nie widziałem ani nie poczułem takiej aury magicznej. Była ona martwa, jakby magia odpływała od tego intruza. Na jej miejsce pojawiała się natomiast zimna energia, paraliżująca nasze zdolności magiczne. Mogliśmy się po prostu wycofać, gdy poczuliśmy tę obecność, zebrać większe siły… Zdecydowaliśmy się jednak zostać. Fatalny błąd. Dostrzegliśmy go, gdy zginął Nasim, bez żadnej szansy na reakcję. Usłyszeliśmy tylko szmer i szybki świst, a następnie jego ciało poleciało w dół. I później było tylko gorzej.

Żadne oczy nie mogły widzieć w takiej ciemności dobrze, nawet dla nas dookoła panował nieprzyjemny półmrok. Dodatkowo byliśmy skryci pod osłoną liści, a wróg i tak wiedział, gdzie uderzyć. Połowa z nas zginęła, zanim zorientowaliśmy się, z czym mamy do czynienia. Żaden z nas nie wiedział, jak walczyć z takim przeciwnikiem, nieludzko zwinnym, unoszącym się na jakichś zmyślnie używanych linkach, wyposażonym w wielkie ostrza zamiast nóg, ostrzejsze od najostrzejszego miecza. Muszę przyznać, że gdy dostrzegłem naszego wroga, moje serce również struchlało. Skąd to przywędrowało? Zza morza? W Ionii nie istniały istoty na wpół martwe, przekształcające swoje ciała w coś takiego. Oczywiście my, Vastajowie, różnimy się od siebie upodobaniami, lecz nasze ciała są kształtowane w zgodzie z naturą i magią. Starcie z wrogiem, o istnieniu którego nawet nam się nie śniło, znacznie zaniżyło naszą sprawność bojową. Nic dziwnego, że Tjall teraz był spetryfikowany, gdy strach żółtodzioba na pierwszej misji oraz strach zaskoczonego nagłym niebezpieczeństwem stworzenia przekuły się w jedno, obezwładniające uczucie. Na dźwięk mojego głosu jednak drgnął i spojrzał na mnie żałośnie, głęboko wbijając pazury w ziemię i zaciskając pięści.

– Nie mogłem mu pomóc… – płaczliwie wybełkotał młodzik, jednak zebrał się niezgrabnie do biegu, przeskakując wystające korzenie.

– Biegnij, niech cię… – powtórzyłem, samemu zaczynając biec, i wtedy nagle świat zawirował. Potężna siła targnęła mną do przodu, a następnie wywróciła w powietrzu i pociągnęła mnie w tył. Eksplozji towarzyszyło piekące gorąco, które poczułem na całym ciele. Dookoła mnie trawa płonęła. Jęknąłem. I uniosłem głowę z ziemi, po raz pierwszy mogąc dostrzec w pełni na mojego wroga.

To była kobieta, ale nie posiadała większości cech, z jakimi kojarzyłem kobiety. Była niebywale wysoka za sprawą ostrzy, które były o wiele dłuższe od zwykłych nóg, nieludzko smukła, proporcje jej ciała wydawały się wręcz nierealne w swej równomierności – od pasa w górę, gdyż biodra były szerokie nad miarę, wzmocnione świecącymi mechanizmami. Jej ubiór był równie dziwny co sylwetka – szary, obcisły kombinezon pokrywający całe ciało, kończący się zdobieniami na piersi, na której środku niebieskim światłem emanował wielki kryształ. To samo niebieskie światło otaczało ją nimbem mocy i biło z jej oczu, które przez chwilę patrzyły za odbiegającym Tjallem, a następnie zwróciły się na mnie. Poczułem ukłucie strachu, jakbym nie mógł nic ukryć przed tym spojrzeniem. Przypomniałem sobie Nasima. Najdziwniejsza była jej twarz, która – pocięta długimi bruzdami na policzkach – wyglądała, jakby nie należała do żywej istoty. Roztaczała dookoła siebie aurę strachu, a fakt, że była cała zbryzgana w krwi moich towarzyszy, tylko to podkreślał. Przełknąłem ślinę.

– Nic tu po tobie, przeklęta poczwaro! – warknąłem, chcąc tym samym zachować nieco godności w ostatnich chwilach. Uniosła lekko brew, co wywołało wyraz lekkiego zaciekawienia, ale też politowania na jej twarzy. Stworzyło to upiorne wrażenie. Pochyliła się nade mną i wypowiedziała kilka słów w szorstkim języku karcącym tonem. Słowa te miały dziwny podźwięk, jakby echo, które brzmiało potem długo w moich snach po tym, dotknęła mojego czoła palcem wskazującym, a świat pogrążył się w ciemności.

*

Pierwszą rzeczą, jaką poczułem po przebudzeniu się, było pieczenie poparzonej piersi i rąk. Żyję…? Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą czyste niebo. Uniosłem nieco głowę, stękając z wysiłkiem, i strach z nocy powrócił. Leżałem na dużym, odciętym od drzewa płacie kory z nogami związanymi jakąś twardą, cienką linką. Rozchodziła się ona na boki, chwytając wycięte zaczepy, a następnie prowadziła do bioder upiornej kobiety, która szła, ciągnąc za sobą gładką korę bez wyraźnego wysiłku. Na dźwięk mojego stęknięcia zatrzymała się i spojrzała na mnie przez ramię. Spuściłem wzrok, nie chcąc patrzeć w te oczy. Po chwili odwróciła głowę i ruszyła w dalszą drogę.

Rozejrzałem się dookoła. Byłem już poza lasem, pośrodku jakiejś łąki. Nie widziałem zbyt dużo z poziomu ziemi, jedynie zboża dookoła. Spojrzałem po sobie. Nie było za dobrze, ale mogło być gorzej. Oparzenia nie były poważne, bolały jednak niesamowicie z powodu ich rozległości. Do ran przysechł już kurz i nieco ziemi. Pazury z nadgarstków zniknęły, peleryna z ostrzami także. Stopy miałem zdrętwiałe od ciasno opiętych dookoła nich linek, mdliło mnie od antymagicznej aury, jednak najbardziej martwiło mnie upierzenie. Jęknąłem w duchu, patrząc na żałosne szczątki piórek na udach i łydkach. Wyobrażałem sobie, jak wygląda moja twarz, jeśli tam sytuacja jest podobna.

My, Vastajowie, przywiązujemy dużą wagę do wyglądu, a w wyglądzie szczególnie dużo liczy się dla nas upierzenie i futro. Zwykle te dwie rzeczy oddzielają nas najbardziej od ludzi na pierwszy rzut oka, toteż bez nich wyglądamy i czujemy się przeciętnie i nienaturalnie.

Chciało mi się pić. Usta wyschły mi od słońca, w gardle czułem nieprzyjemne drapanie. Stwierdziłem, że mogę jednak trochę jeszcze poczekać. Bałem się odezwać do strasznej kobiety, zresztą i tak się nie rozumieliśmy. Wiedziałem jednak, że w tym rejonie jest dużo strumieni, chciałem więc wykorzystać okazję, gdyby jakiś pojawiłby się na jej drodze. Ona zresztą nie może być głupia, jeśli wzięła mnieze sobą, to pewnie zależy jej na tym, abym przeżył, a do tego każdy potrzebuje jeść i pić.

Ale dlaczego właściwie zabrała mnie ze sobą, a nie pocięła, tak jak resztę? Co takiego mogłem sobą reprezentować? Skoro nie jest stąd, może zabierze mnie za morze, do tych słynnych wielkich miast Valoranu. Wolałem nie myśleć, coby mnie tam czekało. A może odda mnie któremuś z ioniańskich starszych? Władcy zazwyczaj płacili za każdego uśmierconego Vastaja, czasem podwójnie za żywego, żeby można było zrobić z niego atrakcję dla tłumu. “Kim ona w zasadzie jest?” – pytałem siebie raz po raz, ale nie mogłem dać sobie odpowiedzi. Gdy szła w milczeniu, przerywanym jedynie miarowymi stuknięciami jej ostrzy, na których poruszała się z nadzwyczajną gracją i stabilnością, przyglądałem się jej uważnie i z każdą chwilą bałem się jej coraz bardziej. To było po prostu nie w porządku, aby w taki sposób zniszczyć swoje ciało. Wszystkie metalowe elementy w jej budowie przypominały mi mechanizmy sprzętów wojennych, które były tu obecne podczas inwazji Noxian. Tamte maszyny też wzbudzały przerażenie, miotając pociski z prędkością daleko przewyższającą każdy łuk, wywołując eksplozje, które pochłaniały dziesiątki, czy emitując trujące gazy będące w stanie zabić całe życie w wielkich połaciach lasu zaledwie w godzinę. Czy tak właśnie wygląda świat za morzem? Jest cały sztuczny, przetworzony i przeciwko naturalnemu stanowi rzeczy? Ludzie w Ionii, choć w swych prześladowaniach Vastajów okrutni i bezmyślni, żyli jednak do pewnego stopnia w zgodzie z przyrodą. Rozumieli, ile znaczy ich świat w obliczu świata roślin i zwierząt i starali się zanadto weń nie ingerować.

Na takich dumaniach upłynęło mi kilka monotonnych godzin, podczas których kobieta się nie zatrzymała ani na chwilę. Czy ona nie czuła zmęczenia? “No i gdzie były te cholerne strumienie” – pomyślałem, czując, że pragnienie i pieczenie stają się trudne do zniesienia. Jak na zawołanie, za pagórkiem, na którego szczyt właśnie zostałem wciągnięty, płynęła rzeczka. Kobieta stanęła, a linki błyskawicznie rozplotły się i wsunęły do jej powiększonych bioder. Odwróciła się, podeszła do mnie i schyliła się i obejrzała moje rany. Następnie podniosła się i powiedziała coś wyniośle w swoim szorstkim języku, wskazując na strumień. Nie podobało mi się brzmienie jej słów, dźwięczały dziwnym, nienaturalnym echem, dodatkowo, przyzwyczajony do śpiewnych dialektów Ionii, czułem, że jej sposób mówienia to niejako zbrodnia na dobrym guście wymowy. Dużo dźwięków było szeleszczących, gardłowych albo krótkich, jak smagnięcia bicza. Zrozumiałem jednak przekaz i usiadłem, aby rozmasować nogi w kostkach, po czym podniosłem się i chwiejnym krokiem ruszyłem do strumienia.

Kobieta została tam, gdzie była, czułem jednak na plecach jej upiorne spojrzenie. W miarę, jak oddalałem się od niej, czułem się lepiej, gdy magia – nie tak potężna jak ta w lasach, ale jednak magia – otaczała mnie dookoła. Zanurzyłem się powoli w wodach strumienia i uczucie błogości znacznie się nasiliło – nie był to bowiem jakiś strumień, ale odnoga Lemartesu, jednej z wielkich rzek północy, przesiąknięty magią. Zanurzyłem się całkowicie, czując uniesienie i spokój. Rany zaczęły się iskrzyć, gojąc się w przyśpieszonym tempie. Ławice malutkich rybek podpłynęły, czując moją obecność, opływając mnie przyjaźnie. Pomyślałem, że być może mógłbym teraz po prostu odpłynąć z wodami rzeki, dać się ponieść siłom magii, zdać się na nie. Zaczerpnąłem wody do ust. Na chwilę wszystko było dobrze, gdy byłem otoczony pogodnymi barwami wody.

A potem poczułem znowu jej aurę. Musiała zorientować się, że korzystam z mocy strumienia, wynurzyłem się więc, aby zobaczyć ją na brzegu, z lekko zmarszczonymi brwiami. Sięgnąłem myślą, starając się odczytać zamiary kobiety. Przez całun nicości poczułem wielkie pokłady stanowczości i zdecydowania, a także bezwzględność i zawziętość. Uświadomiłem sobie, że ucieczka jest niemożliwa i że głupotą byłoby w ogóle próbować. Kobieta rzuciła coś w swym brzydkim języku, pokazując drugi brzeg, po czym przykucnęła na skale i odbiła się potężnie, przeskakując nie taki wąski strumyk. Wylądowała z gracją, podniosła się i spojrzała na mnie wyczekująco. Podpłynąłem do drugiego brzegu, dając się nieco znieść prądowi, po czym poczłapałem w jej stronę, strząsając z siebie kropelki wody.

Linka wystrzeliła z jej biodra niespodziewanie, owijając się tym razem dookoła moich nadgarstków. Syknąłem, a skóra zaczerwieniła się. Luzując nieco linkę, kobieta odwróciła się i ruszyła ponownie przed siebie, tym razem nieco wolniej, abym mógł dotrzymać jej kroku.
I tak szedłem, jak niewolnik, wiedziony na targ. Rozmyślania i niepokoje powróciły.

*

Czasem, gdy zjawiałem się w nieco bardziej tolerancyjnych pod względem moich pobratymców wioskach, ludzie oglądali się za mną, uważnie przypatrywali, czy w najgorszym wypadku zerkali spode łba. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie. Byłem w centrum uwagi, czasem nawet, jako najemnik, byłem dobrze znany w okolicy, mogłem szczerzyć zęby do chichoczących praczek, a jedno piórko wystarczyło, aby dowolny dzieciak z piskiem radości uciekł do domu pochwalić się skarbem rodzicom.

Obozowisko, do którego zaciągnęła mnie kobieta, było pod wieloma względami podobne – z każdego namiotu wychylali się ludzie w dziwnych strojach, często trzymając zwoje i dziwne mechanizmy, i patrzyli na mnie z wyraźnym zaciekawieniem. Żaden jednak nie podszedł, wszyscy umykali przed krokami i wzrokiem kobiety. Uśmiechnąłem się w duchu, widząc, że nie byłem jedynym, który nieswojo czuł się w obecności tych oczu. Za mną ciągnął się jednak spory tłumek ciekawskich ludzi, nie mogących oprzeć się popatrzeniu chwilkę na tak niecodzienne stworzenie, jakim dla nich zapewne byłem.
Dotarliśmy do dużego namiotu, należącego chyba do kogoś ważnego. Kobieta wsunęła linkę, uwalniając moje nadgarstki, które były w kiepskim stanie po dłuższej podróży. Nie nazwałbym tych kilku dni ciekawymi – nie miałem do kogo gęby otworzyć, żyłem stale pod obserwacją strasznej kobiety. Zdawało mi się, że ona nawet w nocy nie spała, lecz uważnie mi się przyglądała. Kilka razy starała się wysondować mój umysł, nadaremno. Gdy tylko czuła opór, cofała swoją moc. Musiałem się mieć na baczności, co w połączeniu z niebywałą nudą tworzyło niemiłą miksturę napięcia i monotonii.
Kobieta odwróciła się i omiotła wzrokiem grupkę ludzi, którzy dotąd za nami podążali, a ci rozpierzchli się, jak na rozkaz. Uśmiechnęła się delikatnie. Paskudnie. Albo nie była w tym nigdy dobra, albo dawno zapomniała, jak to się robi. Weszła do namiotu, gestem zapraszając mnie do środka. Z braku alternatyw skorzystałem z zaproszenia.

Wnętrze zawierało głównie stoliki, zawalone księgami, zwojami, papierami oraz drobnymi urządzeniami, których przeznaczenia nie śmiałem nawet zgadywać, oraz młodego mężczyznę, odzianego nieco mniej dziwacznie, niż pozostali ludzie w obozowisku. Nosił na sobie zwykłe ubrania podróżnicze, widywane zarówno w Ionii, jak i w północnym Valoranie. Gdy wszedłem, kobieta przemawiała do niego, lecz gdy tylko zobaczył, kto wsunął się do jego namiotu, nogi się pod nim ugięły, jęknął cichutko i nie zwracając uwagi na to, że uciekł stalowej kobiecie w środku zdania, zaczął mnie okrążać i oglądać, nie bacząc na moje reakcje. Miotał się dookoła, nieustannie coś paplając, mierzył mnie, w końcu wyrwał mi pęk piór, czemu towarzyszyło głośne przekleństwo z mojej strony, po czym wybiegł na zewnątrz.

Stałem osłupiały. Widocznie to był rodzaj jakiegoś zafiksowanego orientem badacza, który teraz będzie się z nim obchodził jak z nową zabawką. Przypomniałem sobie dzieci z wiosek. Wymieniłem spojrzenia z kobietą, która znowu się uśmiechnęła, tym razem o wiele lepiej. Na krótki ułamek sekundy upiorny wyraz twarzy został zastąpiony czymś innym. Czymś dawno martwym. Mistrzowsko jednak skryła tę przemianę i zasiadła na krzesełku, zapalając iskrą z palca jakiś gaz znajdujący się w pojemniczku pod czajnikiem. Wyjrzała gdzieś na zewnątrz przez okienko wykonane z wyciętego i podwiniętego fragmentu ściany. Niezbyt wiedziałem, co mam teraz ze sobą zrobić. Nie wiedziałem też, co ze mną za chwilę się stanie, a w mojej głowie roiło się od pytań bez odpowiedzi. Tylko szum gotującej się wody narastał, nie pomagając mi w skupianiu się.

Niezręczną chwilę przerwał powrót naukowca, który trzymając wielki katalog, umieszczał w nim moje pióra. Usiadł przy stoliku, kładąc księgę na nim i gestem zaprosił mnie na zydelek obok. Usiadłem. Bazgrał coś intensywnie pod piórami krótkim narzędziem. Nagle, zupełnie niespodziewanie, nie podnosząc głowy znad notatki, zapytał płynnym dialektem północnym:

– Wasza godność…?

Osłupiałem, nie wiedząc przez chwilę, co odpowiedzieć. Skotłowane myśli zmanifestowały się w postaci głupiego wyrazu twarzy i tępego.

– Co?

– Godność – powtórzył naukowiec, a narzędzie, którym pisał, zawisło w oczekiwaniu na informację na kartką. – Imię, nazwisko, przydomek, cokolwiek tam macie. – Zerknął na mnie. – No, jak na was wołają, znaczy się.

– Vaco… Nie, po prostu Vaco – powtórzyłem, widząc oczekującego na nieco więcej naukowca.

– Dobrze… A ile masz lat? – zadał błyskawicznie kolejne pytanie. Tutaj zatrzymałem się na chwilę, nieco oburzony.

– O co w tym wszystkim chodzi? – wybuchnąłem. – Ciągnięto mnie tutaj po rowach i łąkach, zatłuczono kilkoro moich przyjaciół, sprawiono wiele nieprzyjemności, wszystko po to, aby teraz pan spisał moją biografię?!

– Eeeech… cóż, może od początku. – Odłożył narzędzie do pisania, nerwowo zerkając na kobietę w kącie, która gestem dopiero co napełnionej filiżanki zachęciła go do mówienia. – No więc… Chodzi o to, że moja pani ma pewne poważne zamiary wobec tych ziem… i chciała, to znaczy, że tak powiem, dowiedzieć się co nieco, hmm, tak, o magicznych siłach w północnych lasach Ionii, tak… Przepraszam, ale pióra stroszysz zgodnie z wolą czy odruchowo?

– Ja… że… ŻE CO!? – wrzasnąłem, waląc pięścią w stół. – Kim jesteś, marny człowieku, że śmiesz pytać o najświętsze sekrety naszej rasy! Nie sądzisz chyba…

– Moja pani będzie bardzo niezadowolona, jeśli nasza rozmowa przerodzi się we wrzaski i rękoczyny – upomniał mnie cichutko, a ja przypomniałem sobie, że jest on tutaj jedynie w jej pośrednictwie. Usiadłem i odetchnąłem głęboko. Kobieta miała zamiary wobec lasów Vastajów. Musiałem wybadać, o co chodzi, zanim będzie za późno. Sądząc po jej uporze i zabójczości, czułem, że nie cofnęłaby się przed niczym, aby osiągnąć cel. Ale co było tym celem?

Nie było zbytnio jak inaczej wyjść z tej sytuacji. Wiedziałem, że jedyną moją szansą na wydostanie się z tego obozu jest spełnianie żądań stalowej kobiety. Przypomniałem sobie rozrąbane piersi i twarze…

– Dobrze więc… Nie liczy pan tylko, że od razu otworzę się przed panem jak księga, prawda?

– Bez obaw, jestem niezły w prowadzeniu takich rozmów – zapewnił mnie, wyciągając nową kartkę i trzęsąc się z podniecenia. – Pamiętaj tylko, od tej pory odpowiadasz na pytania. Koniec walenia w stół i stroszenia się, jasne? W porządku, zaczynajmy więc. Opowiedz mi o swoim dzieciństwie i dorastaniu…

Spojrzałem na niego spode łba, ale on wyraźnie nie żartował i czekał, aż będzie mógł zacząć pisać.

Głośne siorbnięcie z rogu namiotu było świetnym motywatorem.

Co było robić, zacząłem więc opowiadać.

* * *

Autor: Corgimancer

Część 5