League of Legends r.

Barwy szczęścia – cz. 3

Znów wracamy z opowiadaniem Corgimancera. Co czeka nas tym razem?

Zobacz poprzednie części:
Część 1
Część 2

Stuk.

Najpierw to usłyszeli, delikatny rytmiczny stukot, jakby ktoś uderzał młoteczkiem w malutki gwóźdź, wbijając go rytmicznie w deskę. Stuk, stuk, stuk. Domyślili się, co to było. Kroki.

Stuk.

Tym razem poczuli. Za każdym razem, gdy istota dotykała ziemi, strefa magiczna przesiąkała zimnem – przerażającym i nienaturalnym.

Stuk.

Zobaczyli, choć za mało. Szara sylwetka, wysoka i smukła, poruszająca się skocznie przez polany i lasy, czasem wzlatująca w powietrze, po czym gładko sunąca przez przestrzeń, nienaturalnie i niepokojąco. Nie mogli przejrzeć jednak przez mgłę, która ją otaczała. Magia, nie chcąc zbliżać się do intruza, opływała go dookoła, a tam, gdzie nie było magii, ich wzrok nie sięgał.

Stuk.

Wtedy poczuli, jak coś przebija się przez mgłę od wewnątrz. Emocje, myśli. Yasha syknął, gdy bransoleta, którą trzymał razem z Matroną, nagle stała się nienaturalnie dziwna. Poczuli… pustkę. Stabilność i poczucie obowiązku. A także wielki smutek, poskromiony jednak przez bezwzględność. Ich oddechy zamieniły się w parę, gdy temperatura w pomieszczeniu zaczęła drastycznie spadać. Szara chmura nagle zatrzymała się, jakby wiedząc, że jest obserwowana, po czym zniknęła wraz z emocjami. Tylko chłód narastał na sile. Zanim wróż i Matrona zerwali połączenie, odebrali jeszcze jeden dźwięk: upiorny, pogardliwy chichot.

Oderwali ręce od bransolety, która rozsypała się z powrotem w pierwotną magię lasu, z której była stworzona. Drobne, świecące okruchy opadły do sadzawki na środku chatki wróża, w której się znajdowali. Czerpiąc z magii lasu, Vastajowie mogli obserwować wszystko, co znajdowało się w jej świecie, kształtować naturę, tworzyć życie. Moc ta przesycała ich istnienia.

Matrona wstała i wyjrzała przez okno, odwracając się do Yashy profilem. Był to wspaniały profil, godny bicia na monetach, gdyby Vastajowie ich używali. Z pewnością posiadaczka owego profilu również pasowałaby do takiego miejsca jak awers bilonu. Matrona Shindi należała do jednych z najstarszych i najbardziej doświadczonych Vastajów, do tego stopnia, że częściej zwracano się do niej przydomkiem niż prawdziwym imieniem. To do niej porównywało się każdego bohatera wśród plemion, takiego jak Gythas Zwiewny czy Xayah, Fioletowy Kruk. Była ona jednym z pierwszych działaczy, którzy przeciwstawili się polowaniom i przemocy i czynnie walczyli o swoją sprawę, uwalniając więźniów i tworząc osady, w których mogli tymczasowo przebywać. Z czasem przeradzały się one w Oazy, miejsca skoncentrowanej energii natury, spowodowanej osiedleniem się Vastajów na stałe i uformowaniem nowych plemion. Z tego też powodu żaden członek tych zbieranin nie był podobny do siebie, jak w standardowym plemieniu. Mieszankę gwarantowało to, że w większości ocaleni mieszkańcy Oaz nie występowali w zbyt wielkich grupach, dodatkowo po tak drastycznych przejściach w życiu jak niewola czy utrata domu wielu z nich decydowało się na nową formę. W ten sposób wróż Yasha wybrał aspekt kota, gdy przybył parę lat temu do Oazy Matrony.

Oazy, dopóki nie musiały uciekać przed polowaniami, jakie czasem organizowano, były prawdziwymi miejscami spokoju ducha. Vastajowie nie mieli zwyczaju budować, spali zwykle pod gołym niebem, a jeśli ktoś preferował zadaszenie, to chował się pod gigantycznym liściem albo magicznie wychodowaną drewnianą naroślą. Jedyne budowle, jakie również powstawały dzięki magicznej sile lasu, to miejsca spotkań towarzyskich, aule i miejsca pracy rzemieślników. Zwykle atmosferę na polanach charakteryzowała skoczna muzyka, gry, pogaduszki, podjadanie owoców i śmiechy, ale też było tam miejsce do medytacji, sztuki czy uprawiania roślin. W pomieszczeniach natomiast przygotowywano jedzenie oraz snuto plany i następne posunięcia. Całość stanowiła karuzelę ciepłych kolorów wprawiających widza stan błogiego uniesienia.

Matrona strzepnęła ziemię z piór płaszcza. O ile większość Vastajów wolała być barwna i unikatowa, ona uważała się na to zbyt wiekowa. Pigment wyblakł, jej pióra były teraz głównie szare i białe. Nikt nie wiedział, dlaczego nie czerpała magii jak wszyscy, aby się odmładzać. Niektórzy szeptali, że tak naprawdę jest już na tyle stara, że nie posiada już takiej możliwości. Pytanie musiało pozostać otwarte, gdyż jak daleko pamięć obecnie żywych sięga, żaden Vastaj nigdy nie umarł ze starości.

– Co o tym sądzisz? – zapytała miękkim głosem, wciąż wypatrując za okno na horyzont, jakby spodziewając się, że wróg pojawi się tam już teraz.

– Nigdy wcześniej się nie spotkałem z takim rodzajem magii – odparł Yasha, drapiąc się za uchem. – To nie jest nic, co pochodzi od nas. Nie jest to też zwykła, ludzka magia, nieważne, z jakiej części świata pochodzi. To coś… przetworzonego. Wypaczonego. Przypomina mi to trochę magię lodowych krain Freliordu na północy Valoranu, ale nie jestem pewien.

– Las uciekał od aury, jaką dookoła siebie roztacza ta postać. Sądzę, że mamy tutaj do czynienia z czymś poważniejszym niż zwykły intruz. Spróbuję… spróbuję Szkarłatnych Szponów.

Szkarłatne Szpony były plemieniem uderzających z cienia najemników. Nikt nie wiedział o nich zbyt dużo, większość ich pobratymców nie miała nawet pojęcia, że istnieją. Silnie się izolowali, unikając niepotrzebnych kontaktów i utrzymując absolutną czystość genów. Nie ukazywali się na co dzień, zwykle zaszyci głęboko w puszczy albo na szczycie niezdobytej góry. Ujawniali się natomiast, gdy ktoś złożył im odpowiednią ofertę albo gdy magia lasu była w bezpośrednim zagrożeniu. Ta magia była dla nich, podobnie jak dla każdego innego przedstawiciela ich gatunku, najwyższą świętością. Ponad wolność mocy lasu, która darzyła ich życiem, nie było większego sacrum. Niemniej jednak Szkarłatne Szpony nie cieszyły się popularnością wśród ich pobratymców, którzy uważali ich za sprzedawczyków i samolubnych zabijaków.

– Szkarłatnych Szponów? – zdziwił się Yasha. – Co zdziałają najemnicy w obliczu tak ponurego zagrożenia o naturze innej od zwykłego zbłąkanego bohatera, który udał się w nasze lasy z jakąś głupią misją oczyszczenia ich z rzekomego plugastwa, które tu się znajduje?

– Na razie brak nam alternatyw. Masz lepszy pomysł? – rzuciła krótko i energicznym krokiem wyszła z chatki, nie czekając na odpowiedź.

Yasha zamyślił się. Nie miał alternatyw. Na razie.

*

Dwa dni podróży minęły dosyć leniwie, co nie oznacza, że brakowało mi atrakcji do oglądania. Już po godzinie od zagłębienia się w świat natury Ionii mogłam stwierdzić, że każde malowidło, jakie widziałam, i każda opowieść, jaką przeczytałam, nie odzwierciedlały nawet w połowie majestatu tego miejsca. Podróżując przez łąki, widziałam cały krajobraz dookoła, bogaty w góry i strumienie. Biedni najeźdźcy. Jak oni transportowali machinerie bojowe przez taki teren? Nic dziwnego, że inwestycja w sprzęt wojenny w Piltover i Zaun była nazywana jedną z najgorszych transakcji w historii Noxusu, może kiedykolwiek. Użytku doczekała się może jedna trzecia tego, co wyruszyło z Valoranu.

Las zaskoczył mnie chyba najbardziej. Drzewa były tutaj smuklejsze i większe niż w Valoranie, jak gdyby drwale nigdy nie zapuszczali się tutaj po drewno. Szczególnie imponował gatunek o białym pniu i czerwonych liściach, który czasem występował w większych skupiskach, tworząc piękne zestawienie barw. Ciemny bór natomiast nie był tak gęsty, jak przypuszczałam. Sięgające tak wysoko drzewa przepuszczały mnóstwo światła, samotne, grube gałęzie stanowiły wspaniały punkt zaczepienia dla haków, można było się też po nich bezpiecznie poruszać, nie tracąc gruntu z pola widzenia i jednocześnie nie bojąc się o załamanie się drzewa.

Niezależnie od tego, jak interesującym tematem jest flora Ionii, skupiona na zadaniu już pierwszego dnia wyczułam znajome pulsacje w strefie eteru. Nie byłam w stanie określić źródła, odczyt nie był jednoznaczny i spodziewałam się, że dopiero gdy moi eksperci przywiozą odpowiednie narzędzia, będę w stanie zlokalizować źródło mocy.

Spodziewałam ich się pięć dni po moim przybyciu. Całe szczęście, że uzyskałam poparcie lokalnych radców, gdybym musiała się wkraść na tą wyspę z całą aparaturą i masą ludzi, to sprawa byłaby o wiele trudniejsza. Na szczęście, gdy tylko starszy, który był chyba kimś w rodzaju lokalnego barona, zorientował się, jakich terenów dotyczy moja ekspedycja, zgodził się bez wahania. Dyplomata, który z nim się kontaktował, w późniejszej rozmowie wyznał mojej wnuczce, że dla starszego jest to sytuacja wyłącznie profitowa. Jeśli nam się nie uda, Ionia uniknie nieprzyjemności związanych z utarczkami z moim rodem, być może nawet prób najazdu, koniec końców obcy, chcąc wydobyć trochę surowców, wrócą do domu na tarczy. Jeśli jednak im się powiedzie, wywiozą trochę dóbr, ale pozbędą się z tych terenów przeklętych Vastajów i tym samym poprawią lokalną sytuację. Dla mnie było bosko obojętne, z jakich powodów uzyskaliśmy pozwolenie. To się nie liczyło.

Trzeciego dnia wstąpiłam już do lasu, który na mapie był oznaczony jako terytorium Vastajów. Od tego momentu wibracje magiczne wyraźnie się nasiliły, zachowałam jednak czujność. Przydała się ona, gdy jakaś magiczna czujka próbowała mnie obserwować. Na moje szczęście nie różniła się ona od innych systemów ochronnych, więc odpowiednie impulsy moich kryształów usunęły mnie całkowicie z odczytów. Od tej pory nie mogli mnie widzieć, choć kilka razy poczułam, że jednak próbowali. Poza tym wszystko szło bezproblemowo… aż do wieczora.

Zaraz po zmroku zatrzymałam się na jednym wyjątkowo wysoko położonym konarze drzewa i odetchnęłam głęboko. Stąd mogłam zobaczyć spory kawał krajobrazu oświetlonego przez gwiazdy i księżyc. Te same gwiazdy, które kiedyś…

Usiadłam, odpoczywając i rozmyślając. Tak upłynęła godzina, może trochę więcej. Wtedy kątem oka coś zauważyłam.

Ruch. Szeleszczące liście, skrzyp gałęzi, miękko opadające stopy. Ciche. Za głośne.

Termowizja pokazała mi prawdę. Te dzikusy chyba nie miały pojęcia, do czego byłam zdolna. Ujrzałam ich, więcej, niż myślałam, powoli okrążających drzewo, na którym się znajdowałam. Siedmiu Vastajów, wszyscy również na drzewach, żaden na poziomie ziemi, co nie odbierało mi jednak przewagi wysokości. Ich kształty i sposób poruszania się były bardziej zwierzęce niż ludzkie. Dostrzegłam ludzkie sylwetki, o wiele jednak od ludzi mniejsze, z niezaprzeczalnie ptasimi odnóżami, opływające w długie, zwiewne peleryny. Do ich rąk przymocowane były ostrza. Dobrze więc.

Przykucnęłam na konarze, czekając, aż któryś z nich zbliży się za blisko. Byli ostrożni. Zajęli strategiczne pozycje dookoła drzewa, podchodząc coraz bliżej. Teraz widziałam ich już bez termowizji. Płaszcze były tak naprawdę upierzeniem. Zmarszczyłam nozdrza zniesmaczona. Ich ubiór odbierał im prawie całkowicie swobodę ruchów. Ciemny kolor również nie stanowił dla mnie utrudnienia. To nie wydawało się trudne.

Bezszelestnie wyskoczyłam i zanurkowałam, jednocześnie wystrzeliwując haki w gałąź nad moim pierwszym celem. Czując, że jestem asekurowana, zwiększyłam pęd i chlasnęłam ostrzem w miejsce, gdzie powinna znajdować się szyja. Pod kapturem nic nie widziałam, toteż trafiłam zbyt głęboko i płytkie cięcie niemalże zdekapitowało skradającą się istotę. Straciłam sporo pędu, byłam zmuszona odczepić haki i zeskoczyć w imponującej akrobacji na jedno z drzew. Ciało osunęło się bezwładnie, spadając na ziemię.

Reakcja reszty była natychmiastowa. Rzucili się do mnie, ale nie mogli dotrzeć do mnie naraz, wcześniej będąc w rozproszeniu. Pierwszy doskoczył, nie mając chyba świadomości, co jest moim uzbrojeniem. Wyskoczyłam w powietrze w piruecie i skierowałam ostrza w jego stronę. Nadział się na nie i wrzasnął ludzkim głosem. Lekko mnie to zdziwiło. Siła jego ciała pchnęła mnie do tyłu, lecz spadając, użyłam jej, aby ponownie wystrzelone haki uniosły mnie pod gałęzią, na której dopiero co stałam. W locie, gdy już odpięłam haki i przymierzałam się do lądowania, zdążyłam się jeszcze obrócić i ciąć okropnie kolejnego. Tutaj nie było już prawie wcale oporu i ostrze przeszło gładko, nie wybijając mnie z lotu i pozbawiając wroga jednej nogi. Kolejny wrzask i ciało szybujące w stronę ziemi. Rozejrzałam się, szukając reszty.

Pozostałe cztery sylwetki zwolniły, nauczone błędami poprzedników. Powoli mnie okrążali, jeden z nich zeskoczył w ciemność, pewnie pomóc towarzyszowi z odciętą kończyną. Pozostali trzej ostrożnie zajmowali pozycje. Widać, że nie zamierzali wbiec na mnie po kolei, jak tamci. Chwile upływały, kryształ pulsował równomiernym rytmem, a oni wpatrywali się we mnie.

Zaatakowali znienacka, dwóch z przodu i jeden z tyłu. Zeskoczyłam z gałęzi, łapiąc się jej dłońmi i zataczając krąg. Ślizgając się rękami w rękawicach po gładkiej, białej korze jak na drążku, wyskoczyłam z drugiej strony, godząc jednego z nich. Za płytko, ledwie zadraśnięcie, jednak wystarczyło, aby wytrącić go z równowagi. Zeskoczył poziom niżej, łapiąc się rękami konaru w ostatniej chwili. Lądując z powrotem na gałęzi, miałam przeciwników z obu stron. Uderzyli fachowo, od dołu i od góry w zsynchronizowanym ataku. Cios z góry został uniknięty błyskawicznym obniżeniem postawy, cios z dołu – odbity machnięciem ostrza, które poprzedziło przeniesienie ciężaru na ręce i potężny zamach. Karą za brak refleksu byłaby utrata stóp czy w ich przypadku pazurów, gdyby nie zdążyli uskoczyć. Udało im się to, lecz dostrzegając szansę, przeniosłam jedną rękę za plecy w połowie obrotu i skierowałam siłę do góry. Cios był celny, sięgnął jednego z nich, rozpruwając mu klatkę piersiową. Spadłam, co było nieuniknione po takiej akrobacji, jednak haki umieściły mnie szybko i bezpiecznie na twardej odnodze białego drzewa. Nie miałam zbyt wiele czasu na wytchnienie, gdyż stwór skoczył za mną, wykonując zamach swoją peleryną. W ułamku sekundy zobaczyłam zaletę tego fragmentu ubioru – to nie były pióra, tylko mikroskopijne ostrza. Nie mając czasu na unik, aktywowałam osłonę. Płaszcz odbił się nieszkodliwie od tarczy, która pojawiła się w powietrzu, wybijając z rytmu napastnika, który ledwo wylądował na nogi. Rozpłatałam go cięciem od uda aż po przeciwległe ramię. Krew trysnęła na mnie, plamiąc mnie w wielu miejscach. Niefortunnie.

Szelest. To ten, który spadł z gałęzi wcześniej, teraz zeskakujący na ziemię, do swego towarzysza, który już tam się znajdował. Krzyknął coś odważnie w śpiewnym języku, tamten coś odpowiedział, żałośnie, z nutą przerażenia w głosie, po czym zaczął oddalać się szybkimi susami. Kazał mu uciekać? Nieistotne. Nie zamierzałam zmarnować tej szansy. Poczułam, jak poziom energii rośnie, rozjarzyłam się mocniej niż poprzednio. Wyskoczyłam wysoko i w momencie, gdy Vastaj powtórzył swoje wezwanie i sam zaczął biec, spadłam za nim na ziemię, wywołując potężny impuls elektryczno-magiczny. Dookoła mnie trawa uległa spopieleniu, nieco dalej zajęła się ogniem. Niedoszły uciekinier został odrzucony, lecz po chwili potężne szarpnięcie ściągnęło go do centrum. Z jego skóry unosił się dym, miał liczne poparzenia na przedramionach i piersi. Jęczał przeciągle, zwijając się z bólu. Rzuciłam wzrokiem wzmocnionym termowizją za ostatnim Vastajem. Był daleko, ale ciągle mogłabym go dogonić. Spojrzałam jeszcze raz na obezwładnioną istotę i zrezygnowałam z pościgu. To było bez znaczenia, i tak zostałam już zauważona. Postanowiłam zabrać go do mojej ekspedycji, gdzie przy pomocy tłumacza udzieliłby mi odpowiedzi na wiele pytań. Podniósł głowę z ziemi.

– Tarsse, gahae’de ve gu’ella! – warknął nienawistnie.

– Zachowuj się, nieuprzejmość się nie godzi – syknęłam, po czym dotknęłam palcem jego czoła, porażając jego system nerwowy.

Zostały dwie doby. Czas był, aby zacząć drogę powrotną z tą kulą u nogi.

* * *

Autor: Corgimancer

Część 4: klik!