League of Legends r.

Barwy szczęścia – cz. 2

Czas na kolejną część opowiadania od Corgimancera. Ciekawi, co stanie się dalej?

Zobacz część 1: klik!

Nigdy nie lubiłam przeciągać swoich decyzji i już następnego dnia, po wydaniu szczegółowych rozkazów przez Jenn, która miała wysłać zaraz za mną grupę do wydobycia kryształów, byłam w drodze na wschód. Podróż morzem mijała powoli, nie miałam wtedy zbyt dużo zajęć, będąc odcięta od otwartej przestrzeni miasta, której nie opuszczałam od bardzo dawna. U schyłku trzeciego dnia nudziłam się już skrajnie, zamknięta w malutkiej kabince na rufie pokaźnych rozmiarów kogi. Nie było do kogo się odezwać, bo jak zwykle dbałam o maksimum dyskrecji – o mojej obecności na pokładzie wiedział tylko kapitan i nikt więcej. Miałam już dostatecznie dużo okazji do przekonania się, że gdyby tylko ktoś zorientował się, że opuściłam miasto, mogłoby dojść do nieprzyjemnych incydentów, których efektom trzeba byłoby wkrótce zaradzić. Siedziałam więc zamknięta w mojej małej klitce i przyświecając sobie łuną z kryształu na piersiach, czytałam stare notatki pewnego wątpliwej klasy podróżnika i badacza, Eduarda Santangelo. Wybrał się on dawno temu za morze w poszukiwaniu rady na chandrę, lecz z jego entuzjastycznej pisaniny wywnioskowałam, że raczej był to spłukany młodzieniaszek, którego los przegnał z Piltover. Cóż, w mieście jest powiedzenie, że jeśli nie umie się utrzymać się na Szarości, to idzie się na dno, prosto do najgłębszych ścieków Zaun. Alternatywa ta, jak zakładam, była nieco gorsza od egzotycznej podróży bez celu, zmartwień i trosk. Książeczkę tę wytrząsnęłam z własnej, zakurzonej biblioteczki, gdyż nie miałam zbytnio czasu na czytanie opasłych tomów, traktujących dokładnie o tych ziemiach, których zresztą w dworze nie było. Fascynacja wschodem rozkwitła w Valoranie po nieudanej inwazji Noxian kilka – a może kilkanaście? – lat temu, wobec czego dobre podręczniki w wydaniu lokalnym pojawiły się na półkach księgarni dopiero w niedawnych czasach. Pamiętnik Eduarda był o wiele starszy, człowiek ten urodził się nieco później niż ja, było to zatem szmat czasu temu. Jego notatki były pełne nonsensu zafascynowanego każdym detalem podróżnika, tylko jeden fragment zaciekawił mnie jednak na tyle, żebym zapomniała o moich uprzedzeniach do autora i uważnie studiowała jego zapiski.

Rozdział opisywał plemienia magicznych istot, zamieszkujące całe północne wybrzeże Ionii. Tak zwani Vastajowie żyli tam od niepamiętnych czasów, zaszyci w nieprzebytej głuszy chronionej dziką magią. Opis ten był niewątpliwie przesadzony, gdyż okiem podróżującego samopas smarkacza wszystko na jego drodze musiało być nie lada wyzwaniem – a on jednak wrócił i wydał tę nieszczęsną książkę, twierdząc nawet, że był bliski romansowania z jedną z vastajańskich kobiet. Co za nonsens, choć kto wie, może magia tam obecna zawróciła mu w głowie na tyle, że miewał i takie urojenia? Powód, dla którego ta energia mnie tak interesowała, był prosty: siły tej natury nigdy nie występują ot tak, w powietrzu. Zawsze jest jakiś przekaźnik albo nośnik, zawsze jest jakieś skupisko mocy. W przypadku tego terenu dokładne urządzenia zanotowały wyniki bardzo podobne do pożądanych, miałam więc powody, aby przypuszczać, że znajdę tam to, czego szukam. Po dotarciu do krainy miałabym kilka dni swobody – wolniejsze i opóźnione siły ekspedycyjne przybyłyby kilka dni po mnie, mogłabym więc poświęcić trochę czasu na mały rekonesans. Co prawda nieznajomość języka ucinała mi możliwości poruszania się w mieście czy innych skupiskach cywilizacji, jednak nie dla miast udawałam się do tej krainy. Przez te kilka dni mogłabym wybadać źródło magicznych pulsacji i przekazać je odpowiednim ludziom, gdy już przybędą na zaznaczone na mojej mapie miejsce.

W nocy z trzeciego na czwarty dzień podróży stopniowy zanik ruchu kogi zasygnalizował mi, że byłam na miejscu. Zmęczeni marynarze skorzystali z odrobiny wytchnienia i częściowo poszli spać, a częściowo zaczęli pić i bawić się. Odczekałam kilka godzin, a gdy zmęczeni posnęli, cichutko wysunęłam się z mojej kajutki na pokład.

Widziałam w życiu wiele, lecz obraz małego portu i wioski na tle ogromnych klifów na wybrzeżu Ionii zrobił na mnie wtedy wrażenie. Zlepek domków i płotków znajdował się przy jedynym ujściu w dolinę, którą okalał skalisty szczyt. Zadarłam głowę, patrząc na sylwetkę płaskowyżu rysującą się na jaśniejącym niebie. Miał dobre czterysta metrów wysokości i składał się z kościano-białej skały spływającej stromo aż do morza. Łagodne wejście na szczyt zapewne istniało tylko od strony doliny. Zrozumiałam wtedy wszystkie bóle przy desancie Noxian na te wrogie wybrzeża – nic dziwnego, że straty sięgnęły prawie jednej czwartej ich sił. Jeśli cała wyspa tak wglądała na obrzeżach, to faktycznie trudno było wedrzeć się do jej wnętrza.

Ześlizgnęłam się z burty i wylądowałam miękko na skalistej plaży. Całe szczęście, że zadbałam o odpowiedni strój, gdyż w tym momencie wszystko, co zwykle opada do ziemi przy takich pozycjach, byłoby już ubłocone. Usunęłam poły, które zwykle za mną powiewają, delikatne rękawice zastąpiłam nieco wytrzymalszymi skórzanymi. Wszystko przy zachowaniu elegancji na co dzień. Nie zamierzając nawet zawitać w wiosce, ruszyłam w stronę klifu. Gdyby plaża była piaszczysta, sprawiłoby to troszkę kłopotów, gdyż – choć ostrza świetnie sprawdzały się na twardych podłożach miejskich – na tak niepewnym gruncie były raczej utrudnieniem niż uskrzydleniem. Przeskakując z kamienia na kamień, dotarłam do podnóża ściany skalnej. Z bliska wydawała się jeszcze bardziej masywna i jeszcze bardziej zapierała dech w piersiach. Sprawdziłam haki, wysunęły się bez oporu. Zaczepy też zastąpiłam końcówkami bardziej przystosowanymi do chwytania skał i drzew, ząbkowanymi i ostrymi jak brzytwy. Wypuściłam je w górę.

Wspinaczka była cięższa, niż początkowo myślałam, co nie oznaczało, że stanowiła wyzwanie. W miarę, jak łapałam się następnych występów, przeskakiwałam i podciągałam się na linkach, poczułam, że opuszczenie miasta zaniżyło nieco moją skuteczność. Akrobacje będą niemożliwą sztuką w gęstym lesie, podobnie na otwartym polu. “To nic” – pomyślałam. Będę się adaptować. Jak zawsze.

Dotarłam na szczyt i wylądowawszy cicho, wyprostowałam się. Wschód właśnie ogrzewał ziemie Ionii i moją twarz. Zachody musiały być tutaj piękne, gdy tarcza słoneczna tonęła w morzu. Postałam tak chwilę, sycąc się powietrzem. Świeżym powietrzem. Zadziwiające, jak od niego odwykłam. W Piltover atmosfera nie była aż tak zanieczyszczona, jednak mogłam wyczuć znaczącą różnicę w ilości spalin i toksyn w otoczeniu. Brak. Całkowita czystość, jedynie zanieczyszczona nieco węglem drzewnym.

Jak takie miejsca jeszcze mogą istnieć na tym świecie? Przez chwilę nie mogłam tego pojąć. Czy przemysł tutaj w ogóle istnieje? Jak funkcjonuje państwo bez przemysłu? Pokręciłam głową i ruszyłam płaską łąką, która po chwili przerodziła się w pagórek. Po kliku minutach zatrzymałam się gwałtownie na jakiś dźwięk. Dźwięk… muzyki. Fletu albo przynajmniej czegoś bardzo podobnego. Przycupnęłam w trawie i aktywowałam widzenie termiczne.

Trzydzieści metrów, może kilka więcej. Za głazem. Dwie osoby. Mężczyzna i kobieta… Nie. Chłopak i dziewczyna. I któreś z nich gra…? Czyżbym natrafiła na romantyczne powitanie słońca? Powinnam wtedy wstać, okrążyć ich i ruszyć dalej swoją drogą. Ale tego nie zrobiłam. Siedziałam tam, łaskotana po twarzy przez źdźbła trawy, obserwując tę dwójkę, jak siedzą w bezruchu. Wspomnienie przyszło jak fala, zalewając moją świadomość.

Rusz się.

Dziewczyna skończyła grać, odłożyła flet. Zaczęli rozmawiać, lecz pomimo wzmocnionego słuchu nie zrozumiałam ni słowa. Dialekt Ionii był płynny i dźwięczny, przypominający nieco starożytną Shurimę w brzmieniu, lecz jednocześnie kompletnie inny. Ciekawe, co teraz sobie obiecują, jakie obietnice składają, których dochowanie nie należy do nich…

Zadanie priorytetowe. W drogę.

Ciekawe, czy przychodzą tu co rano. Czy to pierwszy raz? Może ostatni? On też zabierał mnie nad morze, patrzyliśmy w gwiazdy w noc letniego przesilenia i na słońce wynurzające się zza horyzontu. Mówił mi, że taką barwę ma wschód w każdej części świata, że pewnie tam, za wodą, siedziała kilka godzin wcześniej inna para, wpatrując się w ten sam wschód. Mówił, że właśnie w słońcu odbitym w morzu można ujrzeć barwy szczęścia…

Już czas.

Istotnie, był już czas. Otrząsnęłam się z zamyślenia i ruszyłam wzdłuż płaskowyżu, omijając głaz szerokim łukiem. Zerknęłam na zwitek papieru, na którym znajdowała się mapa okolicy. Do granicy terenów mojego zainteresowania zostało kilkanaście kilometrów. Używając niezliczonych lat praktyki, zdusiłam w sobie emocje, które zmarnowały cenną minutę mojego czasu, i zaczęłam biec.

*

Wróż Yasha poderwał nagle głowę. Koniuszki jego uszu zaczęły swędzieć, zupełnie tak, jak przed intensywnym deszczem. Tym razem swędzenie było jednak inne, bardziej dogłębne i niepokojące, na tyle ostre, że wyrwało go z medytacji. Zwykłe swędzenie uszu. Podniósł się z ogromnego liścia liliowego, na którym miękko spoczywał przez ostatnie godziny, i miękko skacząc po innych liściach, dotarł do krawędzi sadzawki. Czuł. Czuł coś, co nie dawało mu spokoju. Zwilżył nos. Nie, nie było mowy o pomyłce. Niespokojnie machając ogonem, wszedł do swojej chatki, parząc na totemy stojące w najróżniejszych miejscach pokoju.

Niedobrze.

Znak Fio, symbolizujący ziemię. Drżał. Drżał w rytmie szybkich kroków, lekkich jak wiatr, ale jednocześnie potężnych i złowrogo rytmicznych, przypominających przemarsz wojsk. Jeszcze raz zwilżył nos i zmrużył ślepia, patrząc na totem Paar, symbolizujący wodę. Emanował niepokój, ten sam, który wyrwał go z zadumania. Niepokój spowodowany nową mocą. Zerknął na Koer, znak powietrza. Dygotał, pulsował rytmicznie, lecz nienaturalnie wolno, nie tak, jak oddycha każde żywe stworzenie. Yasha otarł dłonią pot z czoła i spojrzał w końcu na czwarty totem, Shas. Ogień na jego czubku przybrał czystą niebieską barwę, płomyki podskakiwały i tańczyły w tym samym rytmie, co pozostałe totemy.

Coś się zbliżało.

Yasha podrapał się za uchem i zostawiając chatkę tak, jak była, puścił się pędem wzdłuż jeziora i dalej, aż do znajomej ścieżki prowadzącej do Polany. Po krótkim biegu wbiegł na forum i ignorując zdziwione spojrzenia przyjaciół, zabawiających się nawzajem rozmową czy grami, wpadł do auli Matrony, przepięknej budowli znajdującej się pod prastarym bukiem. Wszyscy zgromadzeni, w tym Matrona, popatrzyli na niego z zapytaniem, podnosząc głowy znad papierów zabazgranych rysunkami i mapami.

– Coś się zbliża – sapnął Yasha, a wąsy mu zadrżały. – Jakiś obcy byt… zbliża się do naszej puszczy.

– Jaki „byt”, Yasho? – zapytała Matrona wyraźnie zaniepokojona, strosząc pióra.

– Nie wiem. Nigdy czegoś takiego nie poczułem. On jest… on jest od nas inny. Dziki. I stanowi realne zagrożenie.

* * *

Autor: Corgimancer

Część 3: klik!