League of Legends r.

Wilk w owczej skórze – opowiadanie

Postanowiłem nawiązać współpracę z moją przyjaciółką Jaelith dlatego ponownie przychodzimy z kolejnym opowiadaniem o tematyce League of Legends! :3

Jak wyżej… Nosi tytuł “Wilk w owczej skórze” i jak można się domyślać dotyczy League of Legends.

Tym razem nie będzie dotyczyć Zyry! Hurray! ಠ‿ಠ 

 


Oślepia mnie strumień światła, którego źródło znajduje się gdzieś nade mną. Próbuję poruszyć ręką, ale
stalowe uchwyty całkowicie mi to uniemożliwiają. Za plecami słyszę hałas, ale nie mogę obrócić głowy.
Cały jestem przymocowany do… Nawet nie wiem, jak nazwać to urządzenie. Jeszcze raz z całej siły
ciągnę za uchwyty. Metal jęczy, ale się nie ugina.

– Jeszcze tylko trochę cierpliwości – z tyłu głowy słyszę szept. Ten głos napawa mnie odrazą.

– Czego chcesz!?

W odpowiedzi otrzymuję tylko śmiech. Okrutny, mrożący krew w żyłach.
Nieznajomy pociąga nosem i wraca do pracy. Kątem oka widzę jego dłonie, pokryte oparzeniami i
obandażowane.
Co ja tutaj robię?

Ostatnie co pamiętam to uliczka za gospodą..
Tego dnia przyjechałem do miasta po pierścionek. Poznałem dziewczynę. Jej nie przeszkadzała moja
przeszłość. Ale może od początku.
________________________________________

Praktycznie całe życie jakie znam, to zlecenie za zleceniem. Mordercom dobrze płacą. Kiedyś chyba
nawet to lubiłem. Uwielbiałem upajać się tą chwilą tryumfu, kiedy te bogate ścierwa błagały mnie o litość.
A ja wbijałem im nóż prosto w serce. Nie było litości. Chyba nigdy nie żałowałem. Pewnego dnia
dostałem zlecenie od jakiejś grubej ryby z Noxus. Miałem pokazać celowi co się dzieje, gdy odmawia się
współpracy z moim klientem. Zabiłem jego żonę i trójkę dzieci. Kiedy następnego dnia wróciłem do domu
z kupą forsy, jego już nie było. Zobaczyłem tylko dopalające się zgliszcza i moją ukochaną żonę wiszącą
na gałęzi drzewa. Coś we mnie pękło, bo wiedziałem, że to moja wina. Zrobiłem pierwszą rzecz, jaka mi
przyszła do głowy. Poszedłem nad urwisko i skoczyłem. Nie potrafiłem żyć z tym bólem. Ale nie
umarłem. Ona mnie znalazła i zabrała ze skraju śmierci.
________________________________________

Do moich myśli wdziera się przeszywający ból. Wrzeszczę i szarpię więzy, ale to nie mija. Przede mną
pojawia się sylwetka mojego oprawcy. Przez załzawione oczy widzę jego pomarszczoną, spękaną skórę.

– Wypuść mnie.. – jęczę cicho.

Spogląda na mnie, uśmiechając się. To zły uśmiech.

– Właśnie to robię. Kiedy skończę, będziesz wolny. Prawdziwy ty – mówi.

Zbliża swoją twarz do mojej, a ja czuję zapach chemikaliów pomieszany z odorem gnijącego mięsa.

– W końcu jesteś bestią, nie człowiekiem, prawda? Rządną krwi, morderczą bestią.

– Zmieniłem się – moje słowa są cichsze od szeptu.

– Tacy jak ty się nie zmieniają!

Nieznajomy podnosi ze stołu strzykawkę, wypełnioną mętnym, niebieskim płynem.

– Co to? – mój głos drży.

– Zobaczysz – mężczyzna uśmiecha się w ten swój niepokojący sposób i wbija mi strzykawkę w
przedramię.

Substancja dostaje się do moich żył, a ja wydaję z siebie potworny wrzask, kiedy pali je jak płynny ogień.
Ten ból. Jest tylko ból i krzyk. A potem spadam, coraz głębiej w ciemność, wciąż słysząc własny wrzask,
czekając na śmierć..

Przez półprzymknięte powieki widzę światło lampy. Gdzie ja jestem? No tak, laboratorium.. Całe ciało
pulsuje mi w rytm przepływającej krwi. Wszystko mnie boli. Walczę z chęcią ponownego zamknięcia
oczu. Powoli rozglądam się po pomieszczeniu, krzywiąc się przy każdym bodźcu z otoczenia. Jestem
sam. Przez kraty pod sufitem sączy się odrobina światła. Ile czasu minęło, od kiedy tu jestem? Dzień,
może więcej. Sam nie wiem, ile byłem nieprzytomny.
Przypomina mi się ten dzień, kiedy obudziłem się w jej domu. Taki sam zdezorientowany.
________________________________________

Światło wdziera się ze wszystkich stron do mojej udręczonej świadomości. Dlaczego żyję? Nie
powinienem żyć. Spadłem z wysokości sześciu pięter. Po mojej lewej stronie słyszę ciche kroki.
Odwracam głowę i wydaję jęk, gdy poharatane kości dają o sobie znać. Zaciskam oczy z bólu.

– Już dobrze, nie ruszaj się, jesteś cały potłuczony – ten głos działa na mnie kojąco.

Otwieram oczy i widzę pochylającą się nade mną młodą kobietę. Białe włosy rozsypują jej się wokół
twarzy, gdy poprawia moje bandaże.

– Cześć – mówię.

Patrzy na mnie i uśmiecha się w odpowiedzi. Ma piękny uśmiech.

– Długo spałeś, musisz być głodny. Jeśli dasz radę się podnieść, przyniosę ci trochę zupy.

Zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście jestem głodny. Jak wilk. Kiwam głową. Podpierając się na rękach z
trudem siadam. Dziewczyna pomaga mi się wygodnie oprzeć i wychodzi do pomieszczenia obok.

W tym czasie rozglądam się po pokoju. Jest niewielki, ale przez duże okno wpada popołudniowe słońce.
Wszystkie ściany są pokryte boazerią z jasnego drewna i obwieszone dziwnymi, błękitnymi kwiatami.
Nigdy takich nie widziałem. Meble również są drewniane, pomalowane na biało. Wszystko jest
niesamowicie czyste i sprawia wrażenie nieużywanego. Mimo to pokój jest raczej przytulny.

Tymczasem piękna nieznajoma wraca z talerzem parującej zupy. Dociera do mnie zapach gotowanej
marchewki. Jest bardzo słodki, a mój żołądek przewraca się z głodu. Chłonę go z przyjemnością.
Dziewczyna podaje mi talerz i łyżkę, a ja zabieram się za jedzenie. Zupa jest pyszna, a ja niesamowicie
głodny. Szybko znika z miski. Podnoszę wzrok i widzę, że dziewczyna mi się przygląda. Wygląda na
trochę rozbawioną, a może zadowoloną.

– Jak się nazywasz? – to pytanie zadaję w sumie mechanicznie.

Uśmiecha się do mnie, a ja czuję ból. Wewnętrzny, rozdzierający.. Dlaczego patrzenie na jej uśmiech
powoduje cierpienie?

– Możesz mi mówić Star – słyszę jej głos.

– Jak się tu znalazłem? – kolejne podstawowe pytanie, którego jeszcze nie zadałem. Nie wiem dlaczego.

Star nagle wydaje się strasznie smutna. Nie chcę, żeby była smutna!

– Mogę ci powiedzieć, ale będziesz cierpiał.

– Już cierpię i nie wiem dlaczego – te ciche słowa są przesycone moim lękiem.

W oczach Star pojawiają się łzy.

– Nie płacz! – podnoszę rękę i krzywię się, gdy poobijane mięśnie protestują głośno. Mimo bólu ocieram
jej łze z policzka. Z jakiegoś dziwnego powodu jestem przerażony jej łzami.

– Spadłeś – jej jedno słowo sprowadza mnie na ziemię – Znalazłam cię na dnie wąwozu i przywiozłam
tutaj. Mowiłeś przez sen. O twojej żonie. Tak mi przykro.

Wspomnienia. Uderzają jak fala, która niszczy wszystko. Odsuwam rękę od policzka Star, gdy przed
oczami staje mi obraz Edith, mojej Edith wiszącej na jej ukochanym dębie..
________________________________________

– Pobuuudkaa!

Znowu jestem w laboratorium. Mój oprawca wrócił i teraz rozkłada różne przyrządy na stole obok mnie.
Wiertło chirurgiczne, nożyce, i to chyba kilka rodzajów…

– Twoje tkanki bardzo dobrze zniosły podanie serum, więc możemy przystąpić do fazy drugiej – odzywa
się do mnie. Wyciąga z torby sporych rozmiarów skalpel i przykłada mi go do uda – Teraz się nie ruszaj,
jeśli nie chce stracić nogi!

Gwałtownie wciągam powietrze, gdy przecina powierzchnię skóry. Zakończenia nerwowe są wciąż
otępiałe po płynie, który mi wstrzyknął, ale i tak cholernie boli. Zaciskam pięści i jak przez mgłę czuję
własne paznokcie wbijające mi się w dłoń. Skalpel wchodzi głębiej, a ja wrzeszczę i szarpię nogą. Słyszę
głośne przekleństwo oprawcy i dostrzegam krew lejącą się po moim udzie. Świat powoli rozmywa się, a
mnie owija błoga ciemność. Już. Dość. Śmierć. Błagam…
________________________________________

Minęły już dwa tygodnie, od kiedy mieszkam w domu Star. Ona mi pomaga wyzdrowieć. Fizycznie
jestem już silny, ale nie wiem, czy te mentalne rany można zaleczyć. Jestem winny. Codziennie budzę
się w nocy, kiedy w moim śnie Edith harczy przywiązana do gałęzi. Star zawsze wtedy przybiega, a ja
chowam się w jej ramionach. Chowam się przed sobą.
Chciałbym umrzeć, ale wiem, że nie mogę jej tego zrobić. Nie po tym wszystkim. Star jest taka dobra.
Boję się, że mógłbym ją pokochać. A jeśli ją skrzywdzę jak Edith? Nie wolno mi! Moja cudowna Star…

Siedzę przy stole w kuchni i przyglądam się jej, jak krząta się przy kolacji. Jest bardzo harmonijna we
wszystkim co robi i zawsze otacza ją porządek. To uspokajające. Ale nie uspokoi moich myśli. Nie
dzisiaj. Szykuję się do wypowiedzenia słów, które mi ciążą.

– Star.. – zaczynam, a ona odwraca się słysząc mój udręczony głos. Ma takie niesamowicie
rozpraszające oczy.

– Star – próbuję raz jeszcze – Uważam, że powinienem odejść.

Patrzy na mnie smutno i nic nie mówi.

– Od paru dni czuję się już dobrze..

– Zostań!

Podnoszę wzrok i zmuszam się, żeby spojrzeć w te oczy.

– Zostań – powtarza – Nie idź. Zostań!

Wstaję, kiedy do mnie podchodzi i patrzy mi w oczy. Tonę w tych oczach.

– Star.. – tyle chcę powiedzieć, ale nie jestem w stanie. To wszystko zamykam w tym jednym słowie –
Star..

Chwilę potem nasze usta się spotykają. A ja tonę, przepadam w tych oczach, lśniących jak dwie
gwiazdy. Moje gwiazdy…
________________________________________

Budzi mnie gwałtowny ból. Leżę, dochodząc do siebie, a wtedy moje ciało rozdziera kolejna dawka bólu.
Krzyczę i miotam się na stole.

– A myślałem, że już zdechłeś – dociera do mnie ten obleśny głos.

Próbuję się podnieść, szukając jego źródła i syczę, gdy błyskawica bólu przeszywa mi całą prawą nogę.
Spoglądam w dół na moje udo i szybko odwracam wzrok na widok czarnej szramy biegnącej przez całą
jego długość.
Mężczyzna stoi w drugim końcu pokoju i czyści jakieś urządzenie. Uśmiecha się, widząc mój wzrok.

– Terapia prądem zbudzi i nieboszczyka.

Podchodzi do mnie, aby przyjrzeć się mojej nodze. Cmoka z uznaniem.

– Rana się zagoiła, więc myślę, że implanty się przyjmą. Pozostało już tylko podać ci resztę serum.
Przyśpieszy modyfikacje.

Podnosi coś ze stołu i unosi w górę. W świetle lampy rozpoznaję niebieski płyn. Szarpię się z całej siły,
ale on przytrzymuje mnie i wbija strzykawkę.

Wrzeszczę i wiję się w więzach, gdy ból rozchodzi się po całym ciele. Jest o wiele silniejszy niż za
pierwszym razem. Czuję, jak całe moje ciało napina się, a kości boleśnie wbijają się w skórę. Mój krzyk
zmienia się w potworne wycie. Płonę, cały płonę! Nie widzę laboratorium, tylko kolorowe plamy i światło,
które wbija mi się w oczy niczym kolce. Ból! Wszystko jest bólem! Rozdziera mnie. Serce bije, jakby
miało eksplodować. Próbuję oddychać, ale moje płuca odmawiają posłuszeństwa, gdy żebra naciskają
na nie z ogromną siłą. Litości! Śmierć! Śmierć będzie litościwa! Koniec, błagam..
________________________________________

– Niedługo wrócę, skarbie.

Całuję Star na pożegnanie i wsiadam na naszego gniadego konika. Ruszam, machając jej jeszcze ręką.
Po południu będę już w Zaun. Nie powiedziałem Star, po co tam jadę. To będzie niespodzianka.
Oświadczę jej się jak należy. Chcę, żeby była naprawdę szczęśliwa, tak jak ja przez ostatni rok z nią.
Jest moim cudownym lekiem.

Zaun jest dosyć zatłoczone o tej porze dnia. W sumie to chyba jedyna pora, kiedy ktoś jest na ulicy.
Wieczorami władze wyłączają filtry miejskie i nawet dzielnicę targową pokrywa smętna Szarość –
kwintesencja wszystkich brudów tego miasta. A w Szarości zbiry czekają na głupców.

Wałęsam się pomiędzy straganami z wyrobami jubilerskimi. Jest tam wiele ślicznych pierścionków, ale ja
szukam wyjątkowego. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że ktoś mnie śledzi. Co chwila odwracam się, ale
trudno kogoś dostrzec w tłumie kupujących.
W końcu przy jednym ze straganów znajduję to, czego szukam. Srebrny, prosty pierścionek z okrągłą,
mieniącą się błękitem perłą. Jest śliczny i harmonijny – jak Star. Delikatnie przesuwam palcem po
powierzchni kamienia. Jest bardzo gładki.

– Jesteś tego pewien? – zaskakuje mnie głos dobiegający z mojej prawej strony.

Obok stoi mężczyzna w płaszczu z kapturem. Ma spuchniętą i pomarszczoną twarz, a jedno oko
zakrywa przepaska.

– Czy my się znamy? – nie pamiętam tego faceta.

– O nie, nie – jego uśmiech jest niepokojący – Dopiero mnie poznasz.

– To jakieś nieporozumienie – pośpiesznie płacę za pierścionek i odchodzę od straganu.

– Nie ukryjesz bestii! Nie wytrzymasz bez krwi!

Odwracam się, ale nieznajomy zniknął. Rozglądam się na wszystkie strony i ruszam w stronę gospody,
w której można przenocować.

Zmrok zapada, kiedy jestem już niedaleko. Spędziłem na targowisku więcej czasu, niż myślałem. Nie
dają mi spokoju słowa tamtego dziwaka. To mój największy lęk. To, że nie będę potrafił się zmienić, że
zawsze będę mordercą..

Nagle czuję lekkie ukłucie w szyję. Oczy momentalnie zachodzą mi mgłą. Upadam na ziemię i widzę
jeszcze pochylającą się nade mną postać w kapturze. Potem jest tylko ciemność.
________________________________________

EPILOG

Otwieram oczy. Zewsząd otacza mnie Szarość i nocna ciemność Zaun. Czuję wyraźny zapach śmieci i
chemikaliów. Widzę ostro, każdy szczegół. Wściekłość. Jestem wściekły. Czym ja jestem?! Kły, pazury,
futro…! Gubię się! Nie myślę normalnie! Nie potrafię! Mam łapy… Cztery…
Robię krok i czuję coś na chodniku. W świetle mrugającej świetlówki widzę srebrny pierścionek. Jest
wygięty. Powinien coś dla mnie znaczyć, ale nie pamiętam. Chcę pamiętać! Ginę! Czuję krew! Tyle krwi!
Muszę się opanować. Tak! Tak! Nie! Warwick, jestem Warwick… NIE! JESTEM BESTIĄ! ZABIJĘ!
WSZYSCY ZGINĄ!


To byłoby na tyle w tym artykule. Dziękuję za uwagę i zapraszam do dyskusji! :3