League of Legends r.

Nowe opowiadania Ezreala, Luciana i Kassadina

Pora na trochę nowych opowiadań!

Kassadin

KOGÓŻ ZNA PUSTYNIA?

Shurima umiera. Wydaje mi się, że już nie powstanie z popiołów.

Nicość wijąca się w jestestwie mojej ojczyzny jest czymś złowrogim i niewysłowionym. Rozprzestrzenia się. Pożera. Najmniejszy jej dotyk oznacza śmierć. Tysiąc śmierci — tysiąc razy tysiąc razy tysiąc. Być może kiedyś byli tacy, którzy mogli stawić jej czoła i mieć nadzieję na zwycięstwo, ale już ich nie ma.

Sam tutaj wędruję, po najczarniejszych miejscach położonych pod światem, i widzę ją własnymi oczyma przez doskonale wykonane soczewki mojego hełmu. Nie można wymazać z umysłu obrazu tego, co się zobaczyło, a to, co jest znane, nie może zostać zapomniane. Nie tutaj. Jestem wyczerpany, tak bardzo wyczerpany.

Mimo to wciąż wędruję.

Już nie czuję ziemi pod stopami ani nagiej skały ścian jaskini, lecz oszczędzono mi również najgorszych, przenikających do szpiku kości wiatrów, które wieją z głębin. Składam za to dzięki, albowiem ich chłód gorszy jest od pustyni nocą. Siedziałem na Bezkresnej Równinie Sai Faraj pod pierwszym, zimowym księżycem, jednakże wcześniej nie znałem niczego takiego. To przenikliwe zimno Pustki, które starożytni — w swojej niewiedzy — być może nazywali zaświatami i źródłem wszelkiego zła w wymiarze śmiertelników.

Myślę jednak, że prawda jest gorsza. Samo powietrze wydaje się być niewłaściwe i nienaturalne, pulsujące jaskrawym, fioletowym nieświatłem przyprawiającym rozum o ból.

A z cieni, których nawet moje oczy nie są w stanie przeniknąć, wychodzicie wy.

Trzy. Cztery. Może pięć. Trudno stwierdzić. Stawiłem czoła i zgładziłem setki wam podobnych. Wasze skowyty niosą się echem po mroku, lecz ja się was nie lękam, albowiem odebraliście mi już wszystko, co miałem.

Moją żonę; moją ukochaną. Moją córkę; naszą binsikhi, naszą małą odkrywczynię. Wykrzykuję ich imiona tak jak zawsze, żeby przypomnieć sobie o powodach swojej walki. Potem unoszę swoją rękawicę.

Pomimo wszystkich waszych kłów i szponów, a nawet wygłodniałego szału, nie możecie mnie pokonać. Albo was zniszczę i odeślę z powrotem do nory… albo poślecie mnie w zaświaty i wreszcie zaznam spokoju. Na powrót się z nimi zjednoczę.

Odniosę zwycięstwo, niezależnie od wyniku bitwy. Nie, nie możecie mnie pokonać, wy, zwani shayatin, bestiami ostatniej nieskończoności…

W drugiej ręce ściskam kamień. Jego obca magia utrzymała mnie przy życiu tak długo — wystarczająco długo, by zajść daleko, daleko za pustkowia starej Icathii. Ów kamień powstrzymuje spaczenie, choć nie potrafię stwierdzić, jaką cenę ponosi za to moje ciało i dusza, albowiem pomruk tego najmniejszego z amuletów już dostroił się do bicia mojego serca. Ten potworny rytm nie jest pulsem życia ani magii, ani innej przyjaznej rzeczy, lecz samego zapomnienia. Przynajmniej tego jestem pewien.

Cofnij się, bestio. Nie podchodź.

Piekielne Ostrze wysuwa się z rękawicy na moim nadgarstku, prosto w powietrze pomiędzy nami.

Tak. Znasz tę broń, nieprawdaż? Wszyscy ją pamiętacie.

Jedynie chwilę temu łaknąłeś mojego ciała, teraz jednak nabrałeś ostrożności. Wahasz się. Krążysz. Ci z was, którzy posiadają oczy, nie mogą oderwać ich od migoczącej krawędzi mego ostrza. Nawet ty musisz wiedzieć, a przynajmniej tak sądzę, że nie zostało ono stworzone dla śmiertelnych rąk ani śmiertelnych dusz. Zostało stworzone dzięki przebiegłej magii przez ludzi, którzy wtedy ludźmi już nie byli, a którzy teraz obrócili się w zupełną nicość. Zastanawiam się, czy ty też ich pamiętasz?

Skrzeczysz i wyjesz, tupiesz o nierówną ziemię. Łatwo byłoby wyobrazić sobie, że nienawidzisz wszystkiego, co żywe, ale nas chyba nie nienawidzisz. Nie w pełni. Nie wiesz, czym jest nienawiść.

Nienawiść jest ogniem, który płonął w nieśmiertelnych sercach boskich wojowników, kiedy patrzyli, jak twoi pobratymcy wylewali się na ten świat. Nienawiść raz po raz napędzała ich do walki z wami, choć wiedzieli, że najprawdopodobniej oznaczało to ich zgubę…

Tak, ta broń cię pamięta. Pamięta, jak położyć ci kres.

To właśnie Horok zadał waszym mistrzom pierwszy skuteczny cios. Wielki i wspaniały Horok z Armii Wyniesionych, jego imię będzie trwało po wsze czasy. On jest Odkrywcą Ścieżek Niezbadanych i Tym, Który Następuje Później. To właśnie Horok pierwszy odważył się stawić wam czoła tutaj, w ciemności, z dala od słonecznego światła, które dało mu jego siłę. To właśnie Horok pierwszy dzierżył Piekielne Ostrze w walce z nikczemnym sercem Pustki.

I to właśnie Horok pokazał swoim braciom i siostrom, jak pokonać otchłań.

Nie jestem Wyniesionym bohaterem Shurimy, boskim wojownikiem godnym zapamiętania we wspaniałych salach tego zrujnowanego imperium. Jestem jedynie człowiekiem. Ojcem w żałobie i swego czasu dzieckiem sai. Z prochu powstałem i w proch niedługo się obrócę.

Lecz jeszcze nie teraz. Na razie wędruję tak jak Horok kiedyś i robię to z jegoostrzem uniesionym przed…

Najbliższy z was rzuca się na mnie. Najeżona kolcami skorupa i ostre jak brzytwa szpony przejeżdżają po moim boku, a ja się obracam, ochryple dysząc przez rurki w masce. Przez chwilę jestem ślepy, uwięziony w tej marnej zbroi własnego pomysłu.

Potem gwałtownie podnoszę Piekielne Ostrze, przecinając to, co u każdego innego stworzenia zwałoby się szyją.

Wężowate ciało z impetem opada na ziemię, a ja czuję bolesny głód mej broni w ręce, którą trzymam miecz, w cierpkości na końcu języka, podobnej do posmaku krzyku. Kto będzie następny? Który z was spróbuje?

Pustynia zna Horoka. Jego imię trwać będzie po wsze czasy. Nawet kiedy tyran Ne’Zuk wydał go na śmierć, nikt nie przywłaszczył sobie rękawicy i ostrza z nadgarstka Horoka. Choć boscy wojownicy upadli przeraźliwie nisko, to nawet oni nie mogli zaprzeczyć, że w jakiejś nieprzewidzianej przyszłości tym ziemiom ponownie mogły zagrozić Dzieci Pustki i że ta wspaniała broń powinna trwać w gotowości.

To moja kraina. Nie mogę się godzić na to, żeby takie potworności wędrowały po niej swobodnie. Pchnę tym ostrzem w nicość czyhającą pod Shurimą tak jak robiłem to już wiele razy.

Czy to przeznaczenie? Nie. To nie odznacza się szlachetnością przeznaczenia. Myślę, że los chciał, żebym wiedział, gdzie odnaleźć to Ostrze. Wiele lat temu zaprowadziłem poszukiwaczy skarbów, echnebi, do mauzoleum Horoka na obrzeżach Kahleek — wtedy nie chciałem niczego więcej niż ich piltoverskiego złota, żebym mógł utrzymać rodzinę. Z chęcią pomogłem wyważyć wejście do grobowca, który pozostawał zamknięty przez tysiące lat. Piekielne Ostrze nie było tym, czego szukali echnebi, niemniej jednak uznali je za cenne.

Niektórzy członkowie plemion nazywają mnie najemnikiem. Niektórzy nazywają mnie zdrajcą. Wiem tylko, że od czasu tamtych dziwnych dni mauzoleum Horoka zostało doszczętnie pożarte przez wroga. Gdyby nie ci poszukiwacze skarbów i nagroda, jaką mi wypłacili, ta broń byłaby teraz stracona. Jak moi pobratymcy. Jak moja rodzina.

W przeciwieństwie do nich, kiedy nadszedł czas, ostrze było czymś, co mogłem znaleźć na nowo.

Kas sai a dyn. Kogóż zna pustynia?

Pustynia cię nie zna, bestio. Nie jesteś tu mile widziana. Jesteś zagubiona w tej starożytnej krainie bogów i ludzi.

Ale pustynia zna moje imię, albowiem to jest moje imię.

Nie zatraciłem się ani razu. Dokładnie wiem, gdzie jestem i ile kroków brakuje do zagłady wszechrzeczy. Będę pokutował za to, co zrobiłem, i za to, czego nie zrobiłem.

Będę się wam sprzeciwiał do samego końca.


Ezreal

ELIKSIR ULOA

Po godzinach wędrówki przez niezwykle wilgotną dżunglę, chłodne powietrze w podziemnej krypcie jest prawdziwym błogosławieństwem. Jasne, za każdym rogiem może czaić się śmierć, ale równie dobrze może być to chwała. Przechodzę pod kamiennym łukiem, a kłęby kurzu wzbijają się do góry, ujawniając ścieżkę z kolistymi wzorami. Ten grobowiec cieszy się sławą niezdobytego i zabójczo niebezpiecznego. Ponoć żaden odkrywca nie uszedł z niego żywy, ale z drugiej strony, żaden z nich nie był mną.

Do tej pory zbadałem wiele kilometrów tuneli labiryntu, poruszałem się między pełnymi kolców pułapkami, czołgałem się pod wahadłowymi ostrzami i mierzyłem się z syczącymi żmijami. Fajne miejsce na wakacje, ale nie chciałbym tu mieszkać.

Tuziny kamiennych oczu przyglądały mi się z ukosa. Cóż, też bym się przyglądał. Wątpię, żeby widziały kogoś tak niesamowicie przystojnego od czasu ostatniej Wojny Run.

Na środku pomieszczenia znajdował się piedestał, na którym stała kryształowa fiolka. Lśniący płyn znajdował się w jej wnętrzu, tworząc małe tęcze na podłodze. Dokładnie po to tu przybyłem. Wiele osób uzna opowieść o takiej przygodzie za fikcję, ale nie można zaprzeczyć fizycznemu artefaktowi. Zdobycie legendarnego artefaktu potwierdza, że udało mi się dokonać niemożliwego.

Eliksir Uloa jest poszukiwany przez kultystów, którzy mają nadzieję, że obdarzy ich nieśmiertelnością, upadłe rody pragnące odzyskać potęgę, a także pielgrzymów poszukujących mądrości ponad wszelkie wyobrażenia. To spore oczekiwania względem fiolki, której zawartość nie wypełniłaby łyżeczki od herbaty.

Jestem świadomy, że każda możliwa pułapka zostanie aktywowana, gdy podniosę ją z piedestału. Te miejsca tak działają. Poruszam palcami i klejnot na środku mojej rękawicy zaczyna lśnić pięknym błękitem. Teraz zaczyna się zabawa.

Zbliżam się powoli. Kamień pod stopami zaczyna drżeć, więc się cofam, aby nie aktywować pułapki. Przemierzam pokój, stając tylko na kamieniach, które się nie poruszają. Gdy moje palce zaciskają się na fiolce, głębokie pęknięcia przecinają podłogę pomieszczenia. Włączam rękawicę, ładując ją magiczną energią. Wirujące promienie światła przysłaniają mi wzrok, gdy teleportuję się pod pobliski łuk. W samą porę. Setki ostrych kołków spada z sufitu, mijając mnie o włos, a całe pomieszczenie zapada się w mroczną szczelinę.

Moc mojej rękawicy świetnie sprawdza się w takich przypadkach, ale nie nadaje się do pokonywania większych odległości. I zdecydowanie za długo się odnawia.

Głośny huk wstrząsa ścianami i rozchodzi się echem po korytarzu. Zdaje się, że fundamenty grobowca nie wytrzymają dużo dłużej, więc pora wrzucić wyższe tempo. Wolę, żeby powierzchnia, po której kroczę, była solidna z dużym dodatkiem stabilności, więc pędzę tunelem, podczas gdy coraz większe pęknięcia niszczą podłogę za mną.

Pędzę za oznaczeniami, które zostawiłem po wejściu do grobowca, prześlizgując się pod upadającymi łukami, skacząc nad ruchomymi piaskami oraz omijając olbrzymie kamienie, chcące zablokować ten stale zmniejszający się tunel.

Ściana po mojej prawej pęka i wysypuje się z niej chmara olbrzymich owadów wyposażonych w gigantyczne szczypce i plujących jadem. Tysiące pajęczych oczu spogląda na mnie wygłodniale, a skorpiony zbliżają się z wymierzonymi żądłami. Robactwo z dżungli jest bardzo upierdliwe, ale mam na nie doskonały sposób!

Na chwilę zamykam oczy. Energia przepływa przez moje ramię, podrażniając nerwy, gdy skupiam moc w klejnocie. Wymierzam rękawicę w największego pająka. Gdy potwór otwiera paszczę, ciskam w niego gorącym promieniem, odrzucając go w środek hordy. Smród spalonej chityny podrażnia moje gardło, a żołądek się ściska.

Pędzę przed siebie, wystrzeliwując za siebie oślepiające promienie przy każdym zakręcie korytarza. Głaz rozmiaru domu odrywa się od sufitu nade mną. Rękawica odnawia się w samą porę i pojawiam się kilka kroków z przodu w blasku wirującego światła, gdy tunel za mną się zapada.

Dwa filary uderzają o siebie i prześlizguję się pod nimi chwilę przed tym, jak obracają się w kupę gruzu. Wpadam do pomieszczenia, którego podłoga kieruje się w stronę powierzchni.

Promienie światła słonecznego wpadają do środka, a ja się uśmiecham, pędząc w jego stronę. Wolność jest blisko. Ziemia wstrząsa z ogłuszającym hukiem i hamuję gwałtownie, gdy podłoga rozpada mi się pod stopami. Wolność była blisko.

Ale z drugiej strony, plany awaryjne to moja specjalność.

Przygotowuję rękawicę i skupiam całą energię w klejnocie. Czuję, jak pochłania moje siły. Wzrok mi się rozmazuje, a świat zdaje się obracać, gdy klejnot wypełnia się magią. Rękawica lśni błękitem czystego nieba.

Otwieram dłoń i jasny łuk złotego światła szeroki na cały tunel wylatuje z mojej dłoni. Siła uderzenia ogłusza mnie, ale zachowuję skupienie. Światło pędzi do przodu, rozświetlając korytarz i niszcząc wszystko na swojej drodze oraz pozostawiając za sobą wąską szczelinę. To mój ulubiony rodzaj szczelin!

Zaciskam pięść i tunel ponownie się zaciemnia. Wstrząsy stają się coraz bardziej nieprzyjemne, a ja upadam na kolana. Jestem tak wycieńczony, że ledwo mogę się ruszać, a co dopiero stać. Tuż przed moją twarzą podłoga pęka szybciej, niż mogę za tym nadążyć wzrokiem. Niedobrze. Grobowiec nie wytrzyma dłużej, więc zbieram pozostałe siły, wstaję i rzucam się sprintem w stronę tego, co mam nadzieję, jest bezpiecznym miejscem.

Światło słoneczne znika mi z oczu. Kolejne pęknięcie – ściany walą się wokół mnie. Zamykam oczy i rzucam się w kierunku dziury. Nie ma nic złego w liczeniu na szczęście, a ja mam wyjątkowego farta. Uderzam o ziemię, przetaczam się i wciągam słodkie powietrze dżungli.

Tuż za moimi plecami wejście do grobowca zawala się kompletnie, wypuszczając dużą chmurę starożytnego kurzu. Otrzepuję ubranie, odgarniam włosy z oczu wytrenowanym gestem i odchodzę.

Kolejna niemożliwa wyprawa ukończona. Kolejny skarb, który dowodzi moich niezwykłych opowieści.

A to wszystko przed obiadem.

PODSTĘP MECENASA

Słuchaj, wyrażę się jasno — nie chciałem mieć nic wspólnego z „makabrycznym władcą” czy o kim tam mówił Januk. Po prostu chciałem sprzedać tą głupią fiolkę gościowi, który poprosił mnie, żebym ją dla niego zdobył. Miało być łatwo.

Ale kiedy jest się mną, nic długo nie dzieje się po twojej myśli.

Po mojej myśli. Nieważne.

Januk był czerwonobrodym emigrantem z Freljordu o głębokich kieszeniach i ogromnych zapędach. Jego pracodawcy o tym nie wiedzieli, ale jego prywatna rezydencja była pełna reliktów i dzieł sztuki, których połowa została splądrowana z grobowców albo innych muzeów, a Januk kochał jadać pośród swojej kolekcji. Wiele razy pracowaliśmy razem, co poświadczają niektóre z jego eksponatów, a on zdradził mnie jedynie dwukrotnie. No dobra, dwuipółkrotnie, jeżeli wliczyć w to ten raz, kiedy spalił moją przykrywkę po tym, jak uratowaliśmy wrak Szczebla Jutrzenki

Januk nigdy nie miał problemów z wypłacalnością, co zdecydowanie osłabia moją chęć do chowania urazy.

— Ezreal — powiedział, odpychając swój talerz na bok. W zębach miał kawałki jagnięciny. — Znalazłeś go?

To go, o którym mówił, odnosiło się do Eliksiru Uloa. I tak, wyzwoliłem go z usianej pułapkami rudery mieszczącej się w dżungli niedaleko Parethy. Wyciągnąłem fiolkę z kości i kryształu ze swojego plecaka. Kiedy leżała w mojej dłoni, czułem bijący od niej chłód.

—Tutaj mam to, czego szukasz — powiedziałem, unosząc fiolkę. — Interesujące naczynie. Obstawiałbym że pochodzi z Shurimy z epoki przedklasycznej.

Niewielka ilość lepkiej cieczy wewnątrz fiolki migotała w świetle księżyca. Oczy Januka się rozszerzyły.

Stwierdziłem, że podkręcę atmosferę. — Muszę ci coś powiedzieć. To nie jest żadne zwykłe starożytne serum. To nośne starożytne serum. Cała tamta miejscówka rozpadła się wokół mnie, gdy je stamtąd zabrałem. Ledwo uszedłem z życiem.

— Eliksir… — w głosie Januka rozbrzmiała nuta pobożności, której nigdy wcześniej u niego nie słyszałem. — Jedna jego kropla może zaspokoić duszę na tysiąc lat… Sprawić, że skóra stanie się twarda jak petrucyt…

Podszedł bliżej, by złapać Eliksir w swoje chciwe dłonie. Zabrałem mu go z zasięgu ręki.

— Nie tak szybko, Januk.

— Jasne, jasne, jasne — wybełkotał, nieporadnie szukając klucza do szuflady w biurku. — Zapłata. Stanęło na sześćdziesięciu tysiącach.

— I pełnej akredytacji w Gildii, pamiętasz?

Swego czasu nie pozwolono mi wejść do wielu miejsc. Do barów, szkół, a nawet na recital Sony… ale zakaz wstępu do Gildii Odkrywców z Piltover bolał najbardziej, zważywszy na to, ile razy wystawiałem się na szwank, pracując w terenie. Niewdzięcznicy.

Januk się wykrzywił. — Gildia nie bardzo za tobą przepada, Ezrealu. Nie mogę ich za to winić, przecież pracowałem z tobą w przeszłości — nalał sobie trochę bursztynowego wina z karafki i się napił. — Zostawiłeś mnie na śmierć w tym noxiańskim obozie jenieckim…

— Odpłaciłem ci się. Za Szczebel Jutrzenki.

— Co z kolei było zemstą za tamtą mapę.

— Co było zemstą za… coś innego — zagryzłem zęby. — Chyba.

Zacząłem się niecierpliwić. Przygotowałem się na szybką ucieczkę.

— No weź, akredytacja była połową naszej umowy — przypomniałem mu. — Jeżeli nie chcesz tego uszanować, zawsze mogę znaleźć innego kupca.

Jego huczny śmiech przełamał napięcie. — Jak myślisz, dlaczego nadal robię z tobą interesy? Bo cię lubię. Mamy wspólną historię, a ona zawsze sprzyja interesom — dokończył swój napitek. — Niech no tylko przyniosę list z mojej pracowni. Chwileczkę.

Kupcy trzymający zapłatę w swoich pracowniach? Najstarsza sztuczka na świecie. Pewnie wróciłby ze strzelbą wymierzoną w moją śliczną twarzyczkę.

Żeby zabić czas, przetrząsnąłem jego kolekcję artefaktów. Było tam parę takich, które zdobyłem dla niego. Potem moje oczy spoczęły na czymś, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Coś nowego — kamienny dzwon, mniej więcej wielkości domowego kota. Jego podstawa była ozdobiona dziwnym pismem. Zrobiłem krok w przód, żeby je zbadać.

— To Ochnun — rzucił Januk. — Język umarłych ułożony za zasłoną śmiertelności, którym posługują się tylko mieszkańcy zaświatów.

Zacząłem czuć się bardzo nieswojo, jakby ktoś zaraz miał mi wbić nóż w plecy, więc się odwróciłem.

Januk nie miał strzelby. Miał dwie.

— Ezrealu, z wielkim żalem informuję cię, że Gildia ponownie odrzuciła twoją aplikację — podszedł bliżej, do światła. — Makabryczny władca wróci do żywych. Za sprawą Eliksiru.

Makabryczny władca? Super. A było tak blisko…

Ładunek w mojej rękawicy wzrósł. Gniew wyśmienicie pobudza magię do działania. A gdy gniewu nie ma, magia niema, jak zawsze mawiam.

Podniosłem rękę. Januk wystrzelił ze swoich spluw. Magia kontra ołów.

Niespodzianka! Magia wygrała. Magia zawsze wygrywa.

Matowe, metalowe kule zapłonęły jasnym płomieniem, gdy starły się z moim wybuchem, a po przeleceniu przez niego zamieniły się w srebrną parę. Ale obchodząc się z wiarołomcami, trzeba być przezornym i ubezpieczonym, więc ponownie naładowałem swoją rękawicę. Najpierw rozbrzmiało delikatne syczenie, potem cichy strzał, a potem stałem tuż za Janukiem. Teleportowanie się na krótkie odległości nie kosztuje mnie wiele sił, więc przyłożyłem mu w tył jego dużej, głupiej głowy, zanim mógł się odwrócić.

— Rzuć broń, Januk.

— Już cię uprzedziłem.

Kurczę, ton jego wypowiedzi wcale mi się nie spodobał. Spojrzałem w dół. Spluwy faktycznie leżały pod jego nogami.

Czy wspominałem o tym, że Januk jest silny? Bo jest mega silny. Chwycił moją rękawicą jedną ręką, drugą przerzucił mnie przez ramię i miotnął mną o swoje biurko. Ten cholerny kamienny dzwon wbił mi się w kręgosłup. Zobaczyłem światło i drzazgi. Mnóstwo małych drzazg.

Januk kopnął mnie jeszcze w żebra, tak dla zasady. Wykręcił Eliksir Uloa z moich trzęsących się rąk, wyciągnął korek i wziął głęboki łyk.

— Twoja żałosna rękawica nic nie wskóra w starciu z nieśmiertelnym! Ten Eliksir jest…

— Podróbką — zarechotałem. — Ale kolory prawie się zgadzają — podniosłem kolejną fiolkę, lecz ta wyglądała dużo przeciętniej. — Tutaj jest prawdziwy Eliksir. Właśnie wypiłeś jad osy pustynnej prosto z taniego pamiątkowego naczynia.

Januk wlepił wzrok w pustą fiolkę, a jego twarz wykrzywiła się, jak gdyby napił się skwaśniałego mleka. Po prawdzie skwaśniałe mleko byłoby o niebo lepsze dla jego układu trawiennego.

Zgiąłem się z bólu, kiedy wstałem na nogi. Januk kopnął mnie przesadnie mocno, ale przynajmniej oszczędził moją twarz.

— Gdybym był na twoim miejscu, nie odchodziłbym zbyt daleko od ubikacji przez kilka następnych dni — dodałem.

Januk rzucił fikuśnym pojemnikiem o ziemię, zwinął się w kłębek i jęknął. Jad osy pustynnej działa intensywnie i szybko. — Ty… mały, niesforny… dopadnę cię… za to…

Wzruszyłem ramionami, po czym podniosłem rękawicę i wystrzeliłem magiczną energią w ścianę. Tynk pękł, stopił się i wybuchł na zewnątrz. Papiery latały wszędzie. Podniosłem dzwon i kucnąłem przy nowym oknie Januka.

— Polecam się — rzekłem. — Nie policzę ci za tę… no… przebudowę.

Wyskoczyłem przez dziurę, zszedłem po murze i przeskoczyłem na pobliski dach. Chciałem znaleźć się daleko od Januka tak szybko, jak to tylko możliwe. Miałem ku temu wiele powodów. Przyznaję, jad osy pustynnej był głównym z nich — przybytek Januka nie będzie wyglądał najpiękniej następnego poranka.

Biegnąc, lepiej przyjrzałem się mojemu ostatniemu nabytkowi. Czymkolwiek jeszcze by nie był dzwon Ochnun, z pewnością był dotknięty jakąś mroczniejszą energią. Kiedy Gildia Odkrywców dostanie go w swoje ręce, ani chybi dostanę akredytację. Może też wydadzą jakąś imprezę na moją cześć? Koniec końców, przed chwilą własnoręcznie powstrzymałemjakiegoś makabrycznego władcę przed powróceniem do żywych.

Przecież w ostateczności zwykle tylko to się liczy.

Lucian

ŁOWCA CIENI

Przyszły po Luciana niczym rozmyte cienie, rzucając się na niego z niematerialnymi szponami i pradawnymi, zardzewiałymi ostrzami. Poruszały się szybko… ale on był szybszy.

Przemieszczał się niczym tancerz, wirując, kręcąc się i nigdy nie pozostając w bezruchu, a reliktowe pistolety w jego rękach rozświetlały gnijące wnętrze karczmy swoim płomiennym, mistycznym światłem.

Długi, skórzany płaszcz Luciana i jego ciasno upięte włosy smagały powietrze wokół, gdy się przesuwał, bez wysiłku unikając szalonych ataków kierowanych w niego z każdej strony. Każdy jego wystrzał palił intensywnie niczym słońce i wypędzał jednego z wyjących duchów, z impetem odsyłając go z powrotem w bezkształtną ciemność.

Nie czerpał satysfakcji z tego obowiązku. Już nie. Całe światło w jego świecie zgasło, kiedy ona została mu odebrana.

Czarne szpony przejechały po przedramieniu Luciana, aż syknął z bólu. Przekląwszy się w duchu za chwilę nieuwagi, Lucian zniszczył napastnika, posyłając wybuch światła prosto w jego głowę, i skupił się na swoim zadaniu. Stojąc prężnie na środku karczmy, rozstrzelał nawałnicę widmowych postaci, które się na niego rzuciły, a każdy strzał rozświetlał mrok.

Wreszcie był sam — ręce rozłożył szeroko, jego bronie celowały w przeciwnych kierunkach, a ich kamienne nasady wciąż się świeciły. Rozejrzał się w lewo i prawo, oczekując kolejnego ataku. Ogień w palenisku karczmy zdawał się płonąć jaśniej, odpędzając co ciemniejsze cienie. Przenikliwy chłód zniknął.

Lucian nagle poczuł się wyczerpany, poprawił więc przewróconą ławę i usiadł na niej, stękając. Położył swoje pistolety na stole i przeniósł uwagę na swoją ranę.

Krzywiąc się z bólu, ściągnął długą, czarną rękawicę z lewej dłoni. Skórzany materiał nie miał na sobie żadnego śladu, ale miejsce na jego przedramieniu, w które ugodziły szpony ducha, poczerniało prawie jak odmrożenie.

Lucian kącikiem oka spostrzegł nieznaczny ruch i natychmiast podniósł się na nogi, wymierzając oba pistolety w… ciemnowłosą dziewczynę wyglądająca na kilkanaście lat, która wyszła z ukrycia, jakim była spiżarnia na tyłach.

Zastygła, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

— Proszę — wyszeptała. — Nie rób tego.

— Nie powinnaś podkradać się do ludzi — odparł Lucian, obniżając broń.

Już miał się odwrócić, ale w oczach dziewczyny zobaczył zarys ruchu. Odkręcił się, zmieniając położenie swoich pistoletów, ale tym razem nie był dostatecznie szybki.

Upiór wypadł z rzedniejącego półmroku — wychudzone, nie w pełni zmaterializowane stworzenie spowite oparami. Blade, niebieskozielone światło wylewało się z jego oczodołów i rozwartych ust. Upiór smagnął Luciana szponami długości sztyletów.

Siła uderzenia wyrzuciła Luciana do tyłu, aż przeleciał nad ladą i wylądował jakieś cztery metry dalej. Wpadł na ścianę, rozbijając tuziny pustych butelek po mocnych trunkach ustawionych na półkach, i upadł na podłogę w deszczu popękanego szkła. Jego klatka piersiowa płonęła tam, gdzie trafił go upiór, a przenikliwy chłód złapał go za serce, sprawiając, że musiał walczyć o każdy oddech.

Gorączkowo szukał swoich broni. Wypatrzył jedną — leżała na nierównej podłodze dziesięć kroków na lewo od niego. Za daleko. Druga poleciała wzdłuż parkietu, po czym zatrzymała się u stóp dziewczyny.

Ta podniosła starożytną broń i trzymając ją drżącymi rękami, wymierzyła w upiora, gdy ten rzucił się w jej kierunku ze szczęką rozwartą do granic możliwości.

— Nie chce wystrzelić — zawyła dziewczyna, cofając się. — Nie ma spustu!

Echo wspomnienia wyrosło w umyśle Luciana, tak nagłe, jak cios nożem.


— Ale jak się z tego strzela? — zapytał Lucian, patrząc na pierwszorzędnie wykonaną broń. Na jego twarzy odmalowała się konsternacja. — Nie ma spustu.

— Ten pistolet nie potrzebuje spustu, kochanie — odparła Senna, a jej oczy zaświeciły się od rozbawienia. Musnęła jego skroń. — Spust jest tutaj.

— Nie rozumiem — powiedział Lucian.

Senna wymierzyła swoją broń, bardziej elegancką wersję tej, którą trzymał Lucian, w cel oddalony o sześć metrów. Wzrok Senny spoważniał, a jej oczy się zwężyły. — Musisz zmusić go do wystrzału — rzekła, a jej cel wybuchł gorącym, żółtym płomieniem.

— Jasne. Zmusić do wystrzału — zadrwił Lucian, ustawiając swój pistolet w kierunku następnego celu. Nie było żadnego efektu. Potrząsnął pistoletem i prychnął, trochę z frustracji, a trochę ze zdumienia.

— To wymaga opanowania — powiedziała Senna. — Wymaga skupienia. Musisz zmusić go do wystrzału każdą cząstką siebie.

Lucian się roześmiał i obrócił w kierunku Senny, unosząc jedną brew. — Każdą cząstką siebie?

— Spróbuj — nalegała.

Spróbował zatem, ale nie mógł powstrzymać kącików ust przed ułożeniem się w uśmiech. — Poddaję się — westchnął. Podszedł bliżej Senny i ją przytulił. — Jak mam się skupić na czymś innym, kiedy ty jesteś przy mnie?

Senna odepchnęła go, śmiejąc się. — Tak łatwo się z tego nie wywiniesz — powiedziała. — Jeszcze raz. Tylko tym razem naprawdę spróbuj.


Dziewczyna stała już pod ścianą, a smukły reliktowy pistolet — pistolet Senny — był bezużytecznym ciężarem w jej rękach.

— Rzuć go do mnie! — warknął Lucian, rzucając się do przodu.

Dziewczyna zawyła, gdy duch do niej podleciał, i cisnęła bronią w stronę Luciana. Pistolet zrobił pełny obrót w powietrzu, przechodząc przez upiora na wylot. Lucian zręcznie złapał go w biegu, jednocześnie klękając na jedno kolano i prześlizgując się po parkiecie, by podnieść swoją drugą broń. Podniósł się na nogi, mając obydwa pistolety w gotowości, i otworzył ogień.

Upiór wrzasnął i rozpaczliwie próbował uciec, wijąc się i wirując w powietrzu, byleby znaleźć się dalej od Luciana, ale ten nie odpuszczał. Rzucił się w bok, wciąż częstując upiora nawałnicą ognia. Palące światło przedarło się przez zjawę, a jej krzyk stał się budzącym litość zawodzeniem, gdy jej mroczna forma rozpływała się niczym mgła pod wpływem wschodzącego słońca.

Lucian stanął, choć wciąż trzymał pistolety w górze. Wszystko znowu ucichło.

— Czy… upiór zniknął? — zapytała dziewczyna.

Lucian nie odpowiedział od razu, bo przeszukiwał pokój zmrużonymi oczami. Wreszcie wsadził swoje pistolety do kabur. — Zniknął. Jesteś bezpieczna.

— Nie… nie byłam w stanie sprawić, żeby pistolet wystrzelił — powiedziała dziewczyna, spozierając w ciemność. — Myślałam, że umrę. Tak jak inni.

Lucian przypomniał sobie, jak sam miał trudności w używaniu tej broni — to zdawało się być tak dawno temu.

To wymaga opanowania. Wymaga skupienia.

— Teraz z pewnością jestem skupiony, kochanie — wyszeptał Lucian pod nosem.

— Coś mówiłeś? — spytała dziewczyna.

— Nie — odparł Lucian. Przechylił głowę. Dźwięk potrząsanych łańcuchów dochodził z niedaleka. — Słyszysz?

Dziewczyna pokręciła głową. — Nic nie słyszę.

Lucian zmarszczył brwi, a jego oczy się zwężyły. — Wciąż mnie dręczy…

Odwrócił się w kierunku drzwi karczmy, przeklęty, by podążać za tym odległym, dręczącym dźwiękiem.

— Zarygluj drzwi — rozkazał. — I módl się o nadejście świtu.

O autorze: Spliter

SpliterTo ja.
Liga Legend, Sprzęt Gamingowy, Recenzje, GLS, Fortnite i więcej.
Technologia, rozrywka czy gry - możecie pytać o wszystko, postaram się odpowiedzieć na wszystko.
Jeżeli chcecie się ze mną skontaktować, to możecie:
- napisać maila: [email protected] (także zapytania o możliwość współpracy ze mną)
Tak na serio: jeżeli macie jakiekolwiek pytanie, piszcie - w miarę możliwości postaram się odpowiedzieć ^^