Gamer Lifestyle r.

Sentymentalnie po multiplayerach – najlepsze MMO

Ile razy podobne zestawienie miało miejsce - nie zliczy nikt. Warto jednak po raz kolejny przypomnieć, dlaczego MMO jest potęgą i nie kończy się, chociaż ostatnio bardzo często pada taka sugestia.

Przez wiele lat MMO dało łącznie około 10 bilionów dolarów zysku – jeśli ktokolwiek powie, że to mało, niech wyłoży taką sumę i prześle mi ją na konto bankowe. Tylko w samym World of Warcraft kilkanaście milionów graczy spędziło 6 milionów lat.

Dajcie mi to MMO na stół!

Są takie gry, gdzie pamiętasz pewne lokacje i zadania, których się tam podjąłeś, a nawet przebywających tam przeciwników. Są takie miejsca, które wzruszają, gdy zobaczysz je ponownie – czujesz ten sentyment. Są takie produkcje, które sprawiają, że uśmiechasz się na samą myśl o niej nawet, gdy przykrywa ją gorzka płachta późniejszego rozczarowania. Takie produkcje przedstawię dzisiaj – na podstawie moich własnych doświadczeń. Zainspirował mnie pewien zagraniczny artykuł. Let’s go!

world-of-warcraft-3

World of Warcraft

Nie mam pewności, czy muszę przedstawiać ten tytuł – muszę? Być może byłoby to konieczne gdyby nie fakt, że kilka dni temu premierę miał wspaniały film “Warcraft”, a wraz z biletami na niego – battlechesty do gry (darmowy dostęp na cały miesiąc do serwerów globalnych). Dla mnie czysta magia. Grę poznałem na polskim serwerze prywatnym – nieistniejącym już Sunwellu, który oferował dodatek Wrath of the Lich King. Klimat, jaki panował w tej grze – tylko przez wzgląd na niezwykłe tereny i zadania – sprawił, że zakochałem się z miejsca, w chwili, kiedy stanąłem po raz pierwszy w świecie Azeroth. Zazwyczaj grałem ze znajomym w wszelkie MMO, tak było też tym razem, ale nie trwało to długo – on wybrał Hordę, a ja zakochałem się w kocie druida Night Elfa i przystałem do Przymierza. Poznałem na tym serwerze niezwykłych ludzi: gildię “GSM”, “Wrogowie Hordy”, czy też “Chaos Theory”. Szczególnie ciepłe uczucia żywię w kierunku GSM – było to pierwsze miejsce, gdzie zostałem przyjęty jeszcze jako absolutnie nierozumna istota, ale chętna by się uczyć. Nie dość, że pokazano mi jak budować moją klasę, to jeszcze wiele smaczków pozwolono mi zobaczyć, jak chociażby wejście na mury Stormwind albo wioskę tańczących trolli, które ówcześnie były absolutne neutralne, ale i niedostępne, a na Cataclysm są już miejscem otwartym i niebezpiecznym dla Alliance. Nie zamykałem się jednak na jedną frakcję, nie uczestniczyłem w trochę żartobliwych przepychankach pomiędzy tym, kto jest lepszy. Czerpałem z tego świata ile się dało, ciesząc się, gdy udawało mi się coś zdobyć oraz rozpaczając, gdy podczas swobodnego exploringu zostałem zabijany przez high levelowych graczy z przeciwnej frakcji. Serwer się skończył, ja nagrałem się na endgame, ale zaciekawiony nowościami w Cataclysm – przeszedłem na Atlantissa. Szybko jednak zdecydowałem, że wolę nie grać, niż użerać się z ciągłymi bugami. Dopiero wtedy zobaczyłem, jaki Sunwell był dopieszczony. Wiedziałem to od zawsze, ale wówczas poczułem to na własnej skórze. Battlechest spadł na mnie nagle, głaszcząc mnie jako fana serii i spełniając marzenie, aby spróbować rozgrywki na serwerach oficjalnych. I złapało mnie za serce po raz kolejny, ale tym razem chyba nawet bardziej. Z zachwytem i zaskoczeniem obserwuję różnice, które przyszło mi zauważyć, dopracowanie i dopieszczenie produkcji, która przecież nie jest już młoda. Miłość trwa nadal – nerdzę, nie mogąc przestać się zachwycać. Serdecznie polecam każdemu, kto tylko miałby okazję zdobyć gdzieś kodzik, choćby na 30 dni. Z ręką na sercu powiem, że jak wcześniej nie byłem przekonany, czy chciałbym płacić abonament, tak teraz poważnie się nad tym zastanawiam. Choćby co jakiś czas.

Runes-of-Magic-6

Runes of Magic

Dużo mniej znana produkcja tajwańskiego studia Runewaker Entertaiment, która kojarzy się głównie z niechlubną firmą Gameforge i nie bez powodu. Pożeracz mojego czasu przed WoW-em, pierwsza miłość, która pokazała mi, że świat MMO może być niezwykły, bajeczny. Za czasów Frogstera (pierwszego i jedynego słusznego według mnie wydawcy RoM-a na zachodzie) gra była wspaniała. Warto zauważyć, że “Runsy” posiadały model płatności Free-to-Play, ALE w ówczesnym czasie ten model był egzekwowany, a nie tylko na papierze. Jeśli decydowaliśmy się na niewydawanie pieniędzy, dało się przeżyć. Pamiętam, że z pełną świadomością, wraz z kumplem, kupiliśmy pegazy – mounty, które pozwalały na przewożenie Ciebie i Twojego pasażera. Nikt nas do tego nie zmuszał, ponieważ w grze można było wynająć za grosze konia, który transportowałby nas po tym wielkim świecie. Jasne, nie był aż tak szybki jak te kupione w Item Shopie, ale spełniał swoją rolę. Było sporo sposobów, aby dostać różne, kosmetyczne, a nawet ważne rzeczy z sklepiku (stroje tematyczne czy kamienie, które były potrzebne do plusowania przedmiotów), a także specjalną walutę, która umożliwiłaby nam kupienie tam czegoś. Doskonale pamiętam też pewien uroczy event, gdzie z nieba spadały żaby i można było dostać takiego mounta na stałe lub kilka dni (tak, kicało się na żabie), a zostało to stworzone z powodu urodzin Frogstera. Niestety niedługo później firma ta zdecydowała się na sprzedanie 60% swojego dorobku dla Gameforge, w tym Runes of Magic. I tak świat bogaty w różne aktywności, wydarzenia i world bossy stał się dużo trudniejszy dla graczy. Rozgrywka opierała się bardzo jasno na modelu Pay-to-win – możesz grać w tę grę, ale licz się z tym, że w sklepiku są też elementy, które będą różniły zwykłego Ciebie od koksa, który wydaje ciężkie pieniądze (jedno doładowanie diamentów nie starczało, a najtańsze kosztowało coś około 20-30zł). Nie w przypadku każdej klasy tak było, co pokazywało absolutny brak balansu. Niedługo później cała gospodarka się posypała, botów było więcej niż graczy, a wydawca karał nie tych, którzy wykorzystywali miliony bugów, a tych, którzy zgłaszali je dla supportu. Nie wspominając już o skutecznym zabieraniu każdego sposobu, jaki istniał, aby zdobyć trochę waluty sklepikowej, diamentów, bez wydawania pieniędzy oraz sprawianie, że to, co dostawaliśmy za darmo nie było nawet kroplą w morzu potrzeb endgame’u. 

Znajomych, których tam poznałem, nie zapomnę nigdy – gildia Husaria była moim domem mentalnym, ale i duchowym. Ile żartów, ile godzin spędzonych razem, ile śmierci na instancjach, ile wojen gildii (między serwerami!) i ile opowieści, których byłem słuchaczem… Galanodel, nie wiem czy to czytasz, mój drogi kolego, ale dziękuję serdecznie za to, co wniosłeś do tej gry. Jestem pewien, że bez tej gildii nie spędzilibyśmy tyle czasu w Runes of Magic, nieważne jak bajkowa była sceneria. Ludzie sprawili, że przymykaliśmy oko na każdą rzecz, którą zrobił później Gameforge i dopiero, gdy większa część zdecydowała się odejść i zniknął duch walki, duch, który trzymał nas wszystkich razem... Z rozrzewnieniem odeszliśmy ze znajomymi, szukając lepszych czasów i lepszych produkcji – kogoś, kto nie będzie traktował gracza jak zło konieczne. A szkoda, dalej pamiętam niezwykłe ogrody i Szkwała galopującego w jedną, to w drugą. Postrach nisko levelowych postaci. Dalej pamiętam malownicze instancje, piękne lokacje, możliwość posiadania pokojówek i wystawnych domków, czy walki gildii. Nawet fakt, że pierwszy raz zobaczyłem tam naprawdę wspaniale wyglądające enty, a podczas jednej z misji biegałem w kółko z bossem koboldem, a za mną kolega próbował zdjąć ze mnie aggro. Pamiętam wstawanie o trzeciej w nocy, bo pojawił się world boss – całą gildię obudziliśmy. Czy chciałbym wrócić teraz do gry? Nawet nie wiem czy jeszcze działa, ale jest to już mechanika, która raczej mnie nie interesuje – jeśli chcę płacić za grę MMO, kupię abonament w WoW-ie. Tam przynajmniej są jasno określone zasady. Chętnie posłuchałbym o zmianach, jakie zaszły przez cztery-pięć lat, jak już nie gram w tę grę. Jeśli ktoś akurat próbuje tej produkcji, napiszcie kilka słów na ten temat.

Aion-asmo

Aion

Produkcja, która zajęła mój czas (i mojego kolegi) w momencie, gdy zrobiliśmy sobie przerwę od WoW-a. Nie ukrywam, zawsze miałem słabość do motywów, które pozwalały mi latać w grach i tu nie było inaczej – skrzydła były głównym powodem, dla którego w ogóle zaproponowałem przyjacielowi zapoznanie się z tą produkcją. Dosyć szybko i dość przypadkowo udało nam się znaleźć gildię, która pomogła zrozumieć świat gry, a nawet zabrała nas na pierwsze, malownicze instancje. Prawdę powiedziawszy, przy Aionie mój czas gry skończył się najszybciej przez wzgląd na Gold Pack, który mi się wyczerpał, a polityka gry w międzyczasie uległa lekkiej zmianie, przez co pakiet nie kosztował już około 20 złotych na Allegro, a dochodził nawet do 70. Gra podrożała także w wirtualnej walucie (z 20-30 milionów nagle kosztowała około 50-60, a czasem nawet więcej). Nie drażniłoby mnie to aż tak, gdyby ta gra nie wymagała tego Złotego Pakietu, a niestety – wymagała. Oczywiście, można było grać bez niego i przez jakiś czas tak właśnie funkcjonowałem, ale nie mogłem kupić nic z AH, ponieważ nie był on dla mnie dostępny, przez co moje podróżowanie bez stałego wierzchowca znacznie się spowolniło. Jakby tego było mało, istniał nawet limit na sprzedawanie śmieci u NPC-a, przez co nie mogłem pozbyć się niepotrzebnych rzeczy z potworów. W ostateczności mogłem uczestniczyć w instancjach tylko raz na tydzień, a w niektórych przypadkach raz na półtorej tygodnia. Nie wspominając o zakazie pisania na czacie światowym, ale to akurat bym zdzierżył. Gra bardzo wiele razy biła mnie w twarz z powodu braku Gold Packa więc zdecydowałem, że pora opuścić ten cyrk. Niestety, bo świat zapowiadał się bardzo interesująco, ale nie mogłem nacieszyć się nim zbyt długo pomimo ówczesnego maksymalnego poziomu. Niemniej jednak wspaniale wspominam latanie na pięknych skrzydłach i przemierzanie przestworzy z obawą, czy uda się dolecieć do celu. Fruwanie nad lawą było również niezwykłe! No i, nie ukrywam, klasa, którą sobie wybrałem była bardzo intrygująca – Gunner. Jakby ktoś chciał zdać mi sprawozdanie z ostatniego patcha, który wszedł – byłbym wdzięczny.

Miałem też niewielki epizod z Drakensang Online, niemniej jednak przestaliśmy w to grać, gdyż zainteresowaliśmy się Runes of Magic. Poza tym, gra niezwykle Pay-to-play. Bez sklepiku nie da się przejść, boli to bardzo mocno. Szkoda, bo ciekaw jestem dalszych map poza tą, na której skończyliśmy – 25 poziom.

Chciałbym bardzo pograć raz jeszcze w Neverwinter, ale niestety mój laptop nie domaga. Gdy zaczął przegrzewać się za bardzo, a lagi uniemożliwiły mi nawet pójście o krok do przodu – zaprzestałem zabawy z tą klimatyczną produkcją. Za milion lat, jak będę mieć lepszy sprzęt – na pewno wrócę. O ile gra będzie istniała…

A jakie są Wasze typy gier MMO, które wspominacie z łezką w oku? Dajcie znać w komentarzach!

[latest_posts category=”gamerlifestyle” count=”6″]

Tekst inspirowany – klik!